keep calm and OFF Kato



O pierwszych razach wiele się mówi. Czasem obrastają w legendę, czasem ktoś chce o nim jak najszybciej zapomnieć. Samoistnie istnieje niepisana presja, której oddech czujemy na karku. Życzę każdemu takiego pierwszego razu jak mój. Pomysł wyprawy na Off fest do Kato, bo o nim mowa, narodził się już jakiś czas temu, ale zawsze było coś. Tym razem poszłam za ciosem i spontanicznie kupiłam bilety, żeby później nie było odwrotu. Potem naszły mnie refleksje, jak to zawsze po takich akcjach bywa, co ja zrobiłam. Zrzędzący głos w głowie szeptał jedziesz na trzydniowy festiwal sama? Zwariowałaś na stare lata. Dzisiaj z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to był najlepszy weekend mojego życia (nie ostatni na szczęście), ale zajmujący zacne miejsce w pierwszej trójce najszczęśliwszych momentów ever. Pewnie już każdy festiwal będę porównywać z nim, bo jak spróbujesz czegoś takiego, to nic innego nie będzie tak dobrze smakować. Próbowałam opisać swoje stany, emocje, to co się ze mną działo. Nie znajduję słów, które w pełni oddadzą mój stan upojenia. Istny kosmos. Leżąc na trawie trzeciego dnia oświeciło mnie, że to jak uczta - każdy koncert to jak danie z innego zakątka świata, regionu, tradycji, a każdy smaczniejszy od poprzedniego. Czasem znajdujesz jakieś perełki - niebo w gębie. Nie wiem, jak oni to zrobili dobierając artystów, ale to jest majstersztyk. Wysublimowany, ze smakiem. Niesamowita atmosfera, ludzie, żadnego nadęcia. Najpierw obawiałam się, jak wytrzymam od 15.00 do 3.00 non stop słuchając muzyki. W praktyce okazało się, że nawet nie wiedziałam, kiedy trzeba było iść spać. Musiałam pilnować się, żeby zajrzeć do strefy gastro. 
Fenomenalne dla mnie, że ludzi słuchający różnych stylów muzyki mającej te same korzenie są zgodni, co do jednego - podoba im się wszystko. Tu nie ma granic, jest tylko rozkosz słuchania muzyki. To trzeba przeżyć, samemu doświadczyć chociaż raz. Ale uwierzcie mi po pierwszym razie będziecie chcieli jeszcze. To jak stan zakochania przeradzający się w piękną miłość. 

   
 Piątek - zapadający w pamięć SHAME punk, który mnie urzekł, Urlika Spacek kojąca, po Łoskot ukazujący piękno łoskotu jazzu, a potem IDLES, mocny przytup Shellac, Trupa Trupa. Break>
Na zakończenie niczym balsam dla skołowanej duszy FEIST, zwłaszcza po mistycznym spotkaniu z Batushką.



Sobota - Richard Dawson facet skradł mi serce, które później zabrali Mitch&Mitch pięciogwiazdkowy przysmak ;-) 
Nadmienić należy Anne Meredith, Ryley Walkar co to spowodował, że moje serduszko mocniej zabiło czy Talib Kwell live rytmicznie pobudził, a alternatywą była Phurpa - totalny odlot.

Tu muszę nadmienić, żeby nie było tak pięknie i różowo to np. SIKSA mnie zniesmaczyła. Taki performers jakoś do mnie nie przemówił. Nawet jeśli chcesz szokować i tym przykuć czyjąś uwagę to musi być to wysublimowane, a nie odstraszać słuchacza, który ucieka gdzie pieprz rośnie. 

To jest piękno tego festiwalu. Mając cztery sceny koncerty w tym samym czasie lub odstępie 5 minut pomiędzy można żonglować i przemieszczać się pokonując małe odległości. Przy okazji uzupełniając zapas wody. Jak coś przypadnie ci do gustu stajesz pod sceną lub zasiadasz na trawie i kontemplujesz. Jak to do ciebie nie przemawia idziesz dalej. Zawsze coś znajdziesz. Jedyny przestój miałam w sobotę wieczorem. Folkowa scena jakoś mnie nie przekonała, a DJka też jakoś nie na moją nutę grała, więc można się powłóczyć po gastro strefie o której w oddzielnym opisie. 



Circiut des Yeux królowa jest jedna, ale pierwszą damą Offu jest ona. Basowy surowy w brzmieniu przeszywający głos przyprawiający o gęsią skórkę. 


Na Ralpha Kamińskiego czekałam z ciekawością. Cieszyłam się niczym przed randką. Ten chłopak ma coś w sobie, co zapada w pamięci. Z przyjemnością wybrałabym się na kolejną i kolejną randkę. 









 

Ten koleś mnie urzekł, a w tle BORIS gra "PINK" czyli japońskie mocne brzmienie - idealna oprawa na lekturę, nieprawdaż. 


Chyba moje największe odkrycie muzyczne - to nie moja bajka, ale majstersztyk - Wolves In The Throns Room ;-) pięknie zagranie, tylko żebym coś jeszcze z tego zrozumiała to byłoby cudnie. Ale pięknie grali i machali włosami ;-D była na czym oko zawiesić. 


Królowa jest tylko jedna - PJ Harvey moja miłość do niej sięga czasów liceum i jest niezmienna. 

Niedziela była istnym chillem w najlepszym wydaniu. Preferowana forma leżakowanie na trawie pod chmurką. Po upalnym i intensywnym piątku i sobocie, jak znalazł. Nie zwlekłam się na LOR, a ponoć były mega. Za to Frankie Cosmos prawie do poduszki, Made in Poland gra "Martwy Kabaret" cudeńko perełka punkowa, nóżka latała. Conor Oberst na deser, ale zakochałam się w Wrekmeister Harmonies. 

SWANS królowie na zakończenie - z ręką na sercu misterium :-)


cdn.

Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger