Szepty kamieni

Szepty kamieni


Pandemiczne wakacje w strugach deszczu nad polskim morzem spowodowały niedosyt. Pozbawieni możliwości jesiennej regeneracji w Bieszczadach z utęsknieniem wyczekiwaliśmy wypadu na pograniczu roku, żeby móc złapać oddech oraz wejść w nowy rok ze świeżą energią. 


Jak patrzę na to zdjęcie od razu mam w pamięci wypad do Gruzji i pierwsze chwile spędzone w strugach ulewnego deszczu oraz gromadę bezdomnych psów, które nam towarzyszyły przez całą drogę. Z uśmiechem przyjęłam psiego towarzysza w Marcinkowie, gdzie szukaliśmy opuszczonego kościoła oraz pięknych ciągnących się po horyzont widoków, gdzie wreszcie można było odetchnąć pełną piersią. 





Od jakiegoś czasu zaabsorbowana reportażami powstającymi w drodze, w tym działalnością Olgi Gitkiewicz, wychwytuję od czasu do czasu komunikacyjne perełki rozmyślając przy okazji 
o wykluczeniu komunikacyjnym i komunikacji na wielu płaszczyznach. Z dzieciństwa pamiętam znajomych wyczekujących możliwości zrobienia prawa jazdy, żeby nie musieć drałować na piechotę kilkanaście kilometrów do domu, bo innej drogi nie było, a nie zawsze rodzice lub starsze rodzeństwo mogło podwieźć. Docenianie własnego uprzywilejowania dzięki życiu w metropolii lub na jej obrzeżach przychodzi naprędce. 

Poza tym mam włóczykijostwo we krwi. Od dziecka chodzę, gdzie się da. Spacery czy piesze wędrówki oczyszczają mi głowę. Stąd zamiłowanie do eskapad we wszystkie możliwe kierunki. 

Ale żeby nie było tylko o krajobrazach czy wędrówkach to podrzucę wam odkrycie roku PATISONY. 
Plasujące się obok czosnhotdogów takie małe niepozorne danie, a cieszy człowieka. 


Pozbawieni możliwości napicia się i zjedzenia czegokolwiek na mieście, zaopatrzyliśmy się w zapasy w dyskoncie w biedronki i poszliśmy zwiedzać urokliwą Bystrzycę Kłodzką. 



Zwierzęta wyłapię wszędzie. Jak nie psy to koty. 


Rezydowaliśmy w Idzikowie. Z naszego domu na wzgórzu rozciągał się piękny widok. Korzystając z poprawy pogody udaliśmy się na sąsiadujące Pasterskie Skały - siedem szeptających kamieni, które wiele widziały. Legenda donosie, że to zaklęci pasterze, którzy odmówili przyjęcia chleba jako zapłaty. 




Oczywiście nie podarowałabym sobie będąc w tych okolicach wycieczki do Międzygórza słynącego z pięknej architektury. Spacerując czułam jakiś dyskomfort, którego źródło odkryłam tuż przed powrotem - malownicze miasteczko nie ma ani jednego baneru reklamującego cokolwiek. DA SIĘ? da się, więc jest jeszcze dla nas nadzieja. Jeśli kogoś zaintrygowałam zachęcam sięgnąć po Wannę z kolumnadą Filipa Springera, który pięknie opisuje polski przaśny krajobraz z przewagą pastelozy. 


Na wjeździe do Międzygórza znajduje się okazały wodospad Wilczki, który jest drugim co do wielkości w Sudetach. Dzięki działaniom Lasów Państwowych oczyszczono teren tworząc tarasy widokowe. Ciekawostką jest zachowany historyczny mostek z czasów księżnej Marianny Orańskiej, która jako pierwsza zleciła prace umożliwiające dostęp do wodospadu dzięki budowie tarasów widokowych, ścieżek i kamiennych schodów. Postać księżnej onieśmiela, po zakupie Międzygórza przejęła tereny hali pod Śnieżnikiem i zarządziła wybudowanie Szwajcarki stanowiącej obecnie jeden z budynków schroniska. Dzięki działalności księżnej osada drwali i węglarzy rozkwita w popularny kurort letniskowy, powstały stawy z pstrągami, organizowano wyprawy na Śnieżnik z przewodnikiem oraz tragarzem. Sama księżna mieszkała w willi mieszczącej się nieopodal wodospadu. Po matce odziedziczyła Kamieniec Ząbkowicki w którym powstaje letnia rezydencja pałac. Od 2013 pałac jest dostępny dla zwiedzających. 



Miasto jest położone w malowniczej niecce Masywu Śnieżnika. Zapierające dech XIX wieczne wille w stylu tyrolskim.  W 1889 roku dzięki staraniom doktora Janischa powstaje luksusowe sanatorium Gigant, gdzie mieści się ośrodek leczenia chorób płuc. 

Wölfelsgrund 

Perełka poniżej, która mnie zatrzymała przy sobie, nie mogłam oderwać od niej oczu, jest obecnie do kupienia za niecałe 5 400 000, gdybym tylko dysponowała taką świnką skarbonką ;-)  




Na koniec Galeria Kotlina prowadzona przez Jacka Szembla z autorskimi pamiątkami - przywiozłam ceramiczne magnesy, skarpetki oraz puzzle z tyrolską willą. Oferują plakaty, pocztówki oraz koszulki z autorskimi rysunkami nawiązującymi do okolic. Sklepik jest uroczy i wpisuje się w architekturę miejsca, co mnie urzeka. 


http://palacmarianny.com.pl/

 

Zęby szatana w oku cyklonu

Zęby szatana w oku cyklonu


Wstęgor Sedna 26 
Przystań w Pięknej Górze 




Twierdza Boyen reklamowana jest jako największy zabytek na Mazurach. Sama fortyfikacja powstała w latach 1843-1855 na rozkaz króla Fryderyka Wilhelma IV na planie sześcioboku. Twierdza miała za zadanie blokować przesmyku pomiędzy jeziorami Niegocin i Kisajno. W 1846 roku postanowiono uhonorować inicjatora budowy generała von Boyena. Po I Wojnie Światowej twierdza została przekształcona w szpital.  





Pandemiczne obostrzenia pozwoliły nam na zamówienie dania na wynos w sławnym Barze Omega mieszczącym się przy ul. Olsztyńskiej 4 serwujących klasyki polskiej kuchni domowej. Na załączonym obrazku mamy kotlet schabowy z frytkami oraz surówką do wyboru. Jedzenie posiłku na promenadzie z widokiem na zabytkowy most obrotowy obsługiwany ręcznie oraz zamek krzyżacki przemieniony w hotel z ukradkowymi spojrzeniami czy nie zgarnie nas straż miejska nadawała dreszczyk emocji jak nigdy. Przyznaję jeden z lepszych schaboszczaków jakie ostatnio jadłam. 


Ja pierwszy raz na łódce ucząca się żeglować, opanowywać nazwy żagli, manewrów oraz linek: szoty, wanty, sztagi, fortsztagi, bacgsztagi, kontraszoty, foki i cumy, istna sznukologia. Jeszcze niczego nie świadoma, że zaliczę cyklon i naszą łódką będzie tak rzucać na falach, że będziemy musieli kryć się w krzakach, żeby przetrwać noc i kolejny dzień. 
Przede mną konsumpcja najlepszego makaronu z pesto z kiełbasą oraz lampką wina. Zaliczenie choroby morskiej w stopniu lekkim od bujania w nocy. Pożegnało nas drzewo, które z hukiem runęło kilkanaście metrów dalej robiąc sporo szumu przy tym. Wypłynięcie przy silnym wietrze sprawi, że zaliczymy zęby szatana i zacumujemy z pomocą zacnych ludzi. Uda się spędzić miło czas na polu namiotowym Roganty umilając sobie czas sprzątaniem łódki, suszeniem i grzaniem w słońcu oraz rozmowami przy grillu i ognisku. Na szczęście szanty mi podarowano. Przed nami najmroźniejsza noc, ale udaje się przeżyć, wypłynąć po raz kolejny z małymi przygodami i wrócić w jednym kawałku do portu, po tym jak urwie się linka od steru. Ahoj przygodo... zaśpiewamy razem. 

Czy mam traumę? Odpowiem przewrotnie. Przed żaglami oglądaliśmy film z moim ukochanym Robertem Redfordem Wszystko stracone All is Lost, gdzie zderzenie jachtu z kontenerem tenisówek rozpoczyna niczym klocki domino kolejne zdarzenia wystawiające żeglarza na próbę. Czułam się podobnie tylko moim kontenerem był cyklon. 


     Tu ostoja spokoju cyklon przeminął, a przed nami ostatnia noc na plaży 
przy polu namiotowym z pięknym niebem. 


Powiem tak, żagle w maju to nie najlepsze rozwiązanie ze względu na zmienność temperatury, które potrafią dać w kość nawet zagorzałym żeglarzom. 


 

Mit spółdzielczości, jak spełniłam marzenie

Mit spółdzielczości, jak spełniłam marzenie




Pandemia zaskoczyła wszystkich bez wyjątku, no może nie tych chińskich naukowców, co to nad szczepem wirusa pracowali i jakoś przypadkowo opuścił laboratorium - tak głosi jedna z teorii spiskowych. Jak jest naprawdę pewnie nigdy się nie dowiemy z racji komunistycznych rządów w Chinach. Jakby na to nie patrzeć covid-19 zamknął nas w domach. Każdy kraj przyjmował inną strategię radzenia sobie. Stagnacja odbija się na gospodarce, ze skutkami będziemy się jeszcze mierzyć, oddech rosnącej inflacji czujemy na karku robiąc zakupy i wytrzeszczając oczy na kwoty do zapłacenia. Nie wspomnę o społecznych i psychicznych następstwach izolacji, niepewności czy utraty dotychczasowego stylu życia. Jedni przyswajają się lepiej, innym jest trudniej. 

Czemu o tym piszę? Doświadczyłam na własnej skórze przymusu przystosowania się do pracy zdalnej - formy w moim mniemaniu zarezerwowanej dotychczas dla IT i kilku branż śmiało śmigających w internetach. No, ale nie dla doradztwa czy pracy z gałęzi pomocowej, a tu się okazało, że da się. Tym bardziej powrót do stacjonarnej formy pracy był jak kolejny szok poznawczy. Ale jak to, mam wrócić do tego, co było? Pozyskane godziny na nie dojazdy, możliwość dłuższego spania, zarządzania sobie czasem tak jak chcę i jak potrzebuję odmienia jestestwo człowieka. Momentami przebywając w pustej przestrzeni pracy odczuwałam dojmującą pustkę wywołaną ciszą. 

Będąc mocno zadaniową osobą, żeby oswoić zmianę i w lekkiej obawie jak będą rozliczać mój czas pracy w domu, generowałam różne formy pracy. Żeby nie zwariować, bo w lutym zaczął się remont, a ja muszę jakoś ugryźć temat pandemii naszła mnie myśl. Może to czas na coś na co pewnie w innych okolicznościach bym się nie zebrała. A może obawiałam się zająć tym, co się dzieje - pandemiczne wywalenie wszystkiego do góry nogami, mierzenie się z brakiem wpływu i kontroli, zamknięcie w czterech ścianach. Niemożność uczestniczenia w życiu w takiej formie jaką lubiłam, jaką sobie ulepiłam na swoją modłę. Obserwacja ludzi, którzy ćwiczą, uczą się pięćdziesięciu różnych rzeczy, mocno działają, są proaktywni na maksa, a ja zastanawiam się czy mam siłę wstać lub zwlec się z łóżka i pracować. Musiałam poprzeżywać mikrostraty, odbyć mikro żałoby, żeby móc jakoś sobie poukładać w sobie, w ciele i w głowie to co właśnie przeżywam. 

I tak w pandemicznych okolicznościach przyrody przysiadłam do pisania, żeby przeżyć pandemię. Znalazłam sobie redaktorkę oraz korektorkę. Umówiłam się z graficzką na skład i projekt okładki. 

Owocem pandemicznej pracy jest moja publikacja wydana własnym sumptem przez utworzone przeze mnie jednoosobowe wydawnictwo. 



Teraz kilka słów o samej pracy. Ostatnio przeczytałam Nomadland J. Bruder opisującej historie ludzi, którzy na skutek neoliberalnej polityki, kryzysów gospodarczych, bumu rynku nieruchomości, redukcji etatów, stracili wszystko. Większość z nich to pięćdziesięciolatkowie+ którzy przesiadają się do vanów, busów, samochodów przemierzając kolejne stany w poszukiwaniu sezonowej pracy, często za głodowe stawki, wycieńczającej fizycznie. Ale nie mają wyjścia. Stają się nową grupą społeczną workamperów, wędrownych pracowników/robotników. Rozproszonym po całym kraju plemieniem ludzi będących o krok od bezdomności. Na targach czy organizowanych spotkaniach kontrastują pośród wędrowców z kamperami za grube pieniądze. Ekranizacja reportażu konfrontuje nas z American Dream, obnaża skrajności, różnice, nasze wyobrażenia o Ameryce. Napawa smutkiem los ludzi, którzy czują się oszukani przez system, któremu zawierzyli, któremu poświęcili lata swojego życia, lata pracy, który miał ich chronić. A znaleźli się na marginesie balansując na krawędzi życia. To jak siarczysty policzek - zastanawiasz się czy warto się męczyć tak, skoro pod koniec możesz zostać przeżuta i wypluta przez system, który przez całe życie mówił, że innej drogi nie ma. 


Moja praca początkowo była dysertacją doktorancką. Kiedy skończyłam studia, ale nie doszło do obrony w szufladzie lub jak kto woli w folderze na pulpicie zalegał materiał, który nie dawał o sobie zapomnieć. Miałam tam historię ludzi, którzy zmagali się ze skutkami polityki neoliberalnej, wolnego rynku, kryzysów gospodarczych. Ludzi których zauroczyła idea spółdzielczości, wspólnotowości. Ale też o ludziach, którzy nie podołali skutkom transformacji gospodarczej w Polsce. 


Sama praca ma trzy części. Chciałam zachować po części strukturę pracy naukowej dając możliwość poznania kontekstu społeczno-gospodarczo-politycznego, który przyczynił się do niespotykanych w historii zmian na skalę globalną. Druga część przybliża historię spółdzielczości nie tylko te światowe i europejskie przykłady, ale przede wszystkim naszą polską spółdzielczość, która nie ogranicza się tylko do PRLu. Następnie jak kogoś mimo wszystko najdzie ochota to jest tu ABC spółdzielczości, które pokazuje krok po kroku jak założyć spółdzielnię. A na samym końcu wisienka creme de la cream całej publikacji, czyli wywiady ze spółdzielcami pokazujące rzeczywisty obraz spółdzielczości. 

Kilka faktów, jeśli jesteście zainteresowani tzw. selfpublishingiem, czyli samodzielnym wydaniem czegoś swojego. Oczywiście można gotowy tekst rozesłać do wydawnictw. Może ktoś się zainteresuje, ja się osobiście bałam odrzucenia ;-) może też nasłuchałam się ile to pisarz zarabia na swojej publikacji. Podpisze kontrakt i całą resztę ogarnia sztab ludzi. Ja chciałam mieć wpływ na wygląd, wybór papieru, fronty. Nie ma czwartej strony, rozdziały pięknie nawiązują do motywu okładki, co jest zasługą graficzki Moniki Zapisek, która była również odpowiedzialna za skład. Zdecydowałam się na druk szyto-klejony, który jest teraz mniej spotykany. Wybór drukarni to kolejne wyzwanie, jak już przejdziemy przez proces redakcyjno-korektorski i będziemy mieli tekst gotowy do druku szukamy. W zależności od pojemności naszej sakiewki możemy sobie przebierać niczym w ulęgałkach. Oczywiście im większy nakład tym mniej płacimy za druk. Wybór papieru też ma znaczenie i wpływ na cenę. Popatrzcie na najnowszą publikację Marcina Wicha - okładka jest płótnem, co jest spójne z koncepcją pracy, ale to też zasługa Przemka Dębowskiego. Ja wybrałam sobie fensiszmensi papier, więc trzeba było na niego poczekać, ale było warto. Ale czego się nie robi dla doznań estetyczno-dotykowych. 


Autorka to nic, ale redaktor naczelny nadzorujący, zwłaszcza ilość, tfu jakość spożywanej kawy, to podstawa - poznajecie Gaję. Będzie o jej wkładzie jeszcze kilka uwag. 


przymiarki na poziomie składu
wprawne oko zauważy fronty, układ numeracji stron nietypowy dla powszechnie spotykanych publikacji. zagłębianie się w bękarty i inne cudeńka przy procesie powstawania publikacji to świetne doświadczenie. 

a poniżej próbki z drukarni - było kilka wariantów kolorystycznych - nawet próbka czarna czerń, która miała swoich fanów. Może przy dodruku zaszalejemy hehehe 




to już na etapie druku - wybieramy czy okładka ma być laminowana czy z połyskiem i przyglądamy się efektom końcowym. Do tego można po raz pierwszy poczuć jak to będzie wyglądać. Słynna czwarta strona, jak się dowiedziałam przy okazji wysłuchania rozmowy z Marcinem Wichą dawniej czwarta strona była pusta. 


A tu dwa z najważniejszych momentów, oczywiście oprócz samego skończenia pracy nad tekstem. Powyżej mam w swoich rękach proof - dla mnie egzemplarz zero - żebym mogła zobaczyć jak będzie wyglądać ostatecznie publikacja. Za proof płacimy oddzielnie - wersja klejona jest o wiele tańsza, ale to najdroższy egzemplarz mimo wszystko :-D z ciekawostek dodam, że moja jest zapełniona tekstem, więc można zobaczyć jak będzie wyglądać, ale widziałam u niektórych egzemplarze z pustymi kartkami w środku. Cena jest wysoka, ponieważ drukuje się jedną sztukę.

A poniżej: wlepiałam się przez kilka dni namiętnie z poziomu kanapy w kartony hehehe 
a w nich 100 sztuk 

marzenie się spełniło, nope - ja spełniłam marzenie. trochę mnie to kosztowało, ale udało się. 
czasami to do mnie jeszcze nie dociera, ale... tak zrobiłam to. czasem wydaje się to czystym szaleństwem. Dwa egzemplarze są już w Bibliotece Narodowej w Warszawie i Krakowie (sprawdziłam) można sobie wypożyczyć. A moje marzenie, że coś po mnie pozostanie odhaczone. 


A teraz zakasanie rękawów i sprzedaż. 
A skoro jestem pandą sprzedaży to cieszy mnie jak wejście na pięciotysięcznik fakt sprzedania pierwszego i drugiego egzemplarza. 


Jeśli zastanawiacie się nad wydaniem czegoś własnego to pamiętajcie potrzebujecie pieniędzy oraz samego tekstu bez którego nic nie zdziałacie. Następny krok to znalezienie redaktora, korektora oraz grafika, który zaprojektuje okładkę oraz zrobi skład książki. Rozrzut drukarni jest nieziemski. Stolica jest bardzo droga. 

Etap redakcyjno-korekcyjny to kolejne nanoszenie poprawek, zczytywanie testu po raz n. Wahania nastrojów milion+ z chęcią rzucania tego w pizdu po zastrzyk euforii i rzyganie tęczą. Ale jak wkładasz w coś własną kasę to już jednak spinasz poślady i jedziesz dalej. Umawianie się też z ludźmi stawia do pionu, ale to jest dobry moment, żeby powiedzieć to wprost: pisanie to nie romantyczne stukanie w maszynę do pisania czy zamaszyste kaligrafowanie literek zielonym atramentem. To krem, pot i łzy. Nad doktoratem pracowałam ponad pięć lat. Tylko świadomość zebranego prawie gotowego tekstu, który miałam do przemielenia i podania na stawny sposób i wiara w to, że to coś ważnego jakoś mnie motywowało. My często widzimy efekt końcowy. spijanie śmietanki, spotkania autorskie, ścianki, uśmiechy, odbieranie nagród jak ktoś zostanie zauważony. 

Przy druku też dokonujecie całej masy decyzji: oprawa twarda czy miękka, laminowana, ze skrzydałkami czy bez, a może obwoluta, po papier. 
U mnie Munken Pro pięknie kremowy, sprzyjający czytaniu. Nie chciałam białego, bo męczy oczy. A ja już i tak jestem krecikiem. Do tego jestem frikiem papierowym i książka to dla mnie nie tylko treść, ale detal, czcionka, kolor. 

Zresztą, jeśli chodzi o moją publikację dostałam największy komplement, że wygląda jakby wydał ją Karakter, więcej nie potrzebuję :-) 

Oto kulisy sesji zdjęciowej, która nie mogłaby się odbyć bez niej - redaktor naczelna Gaja.
Ja tu usiądę, cykniesz fotkę, puścisz w świat i sukces murowany.
To, że nie widać książki nie ma znaczenia.



Jako człowiek na etacie zastanawiałam się jak najlepiej rozegrać kwestię promocji, sprzedaży.
W miedzy czasie narodził się pomysł powołania do życia Fundacji, co się zadziało w kwietniu, ale na razie formalności nas zamroziły, więc nadal szukam innych form. W taki sposób pewnie przyjdzie mi zmierzyć się ze stworzeniem sklepu internetowego. Pandemia sprawiła, że pierwsze spotkanie autorskie odbyło się online 26 kwietnia - zapraszam na stronie fb bitememartha - dla tych, co nie widzieli. Teraz wskaźnik zaszczepionych jest coraz większy, więc powstał pomysł spotkania się na żywo. A najlepsze miejsce na takie działanie przy opowiadaniu o spółdzielniach jest osiedle domków fińskich znane jako Jazdów. 

Oczywiście mogłabym opowiedzieć o kulisach poszukiwania miejsca na spotkanie autorskie, jakie są ceny, zakres usług i jakbym musiała poświęcić nerkę, żeby coś zorganizować w innej lokalizacji. Na szczęście udało się i już 3 lipca o godz. 16.00 widzę się z chętnymi w domu 10/5 Osiedle Jazdów będę opowiadać o mitach spółdzielczości. 

A jak ktoś nie może być zawsze może zakupić Mit spółdzielczości piszą na maila: talk2marta@gmail.com 
niebawem postawimy sklep internetowy :-) 





 

Powroty

Powroty


Nastał czerwiec, a wraz z nim poprawa pogody, obostrzenia covidowe pozwalają już mieć namiastkę powrotu do normalności dzięki możliwości wypraw do restauracji i pubów. Szczepienie gdzieś z tyłu głowy daje nadzieję, że jak zachoruję to nie tak poważnie jakbym mogła. Za to mogę snuć plany na wyjazdy, żagle, koncerty, plenery, może festiwale.

Weekend czerwcowy każdy obchodzi po swojemu. Pierwotny plan: wycieczka do stolicy, spacer i jedzenie, ale po wysiłkowym tygodniu organizm zamroził mnie na 12-godzinny sen, więc dzień zaczęłam w południe. Zamiast wyprawy hen-hen daleko wybrałam pójście na łatwiznę i odwiedzenie rodzinnych stron. 


Siedmiokilometrowy spacer, pies z kiepską kondycją markujący potrzebę obwąchania każdego mijanego krzaczka, żeby tylko móc przystanąć choćby na chwilę spowodował, że spacer zajął pół dnia, ale przecież nam się nigdzie nie spieszy. Dzięki temu, że większość gdzieś wybyła w Parku Zdrojowym w podwarszawskim Konstancinie nie było tłumów. Dzieciństwo spędziłam w tym parku mieszkając przy Źródlanej w małym domku po którym teraz nie ma śladu - tu stawiałam pierwsze kroki, tu uczyłam się jeździć na rowerze. 


Chodziłam do przedszkola które mieściło się w neobarokowej willi Izyhali mieszczącej się przy Sienkiewicza 15, powstałej w latach 1926-27 według projektu Tadeusza Sobockiego na zlecenie Władysława Paschalskiego, właściciela sąsiadującej z nią willi Muszka. Władysław Paschalski był właścicielem fabryki taśm do karabinów maszynowych oraz urządzeń kolejowych. W czasie II Wojny Światowej mieściło się w niej Waffenkomando, a po 1945 przedszkole. Obecnie willa jest w prywatnych rękach wystawiona na sprzedaż za jedyne 12 milionów. 

Nadal pamiętam drewniane schody, długie metalowe umywalki na piętrze, szczotkowanie zębów z fluorem oraz leżakowanie, przy bajkach puszczanych z gramofonu, którego nienawidziłam, bo nas do niego zmuszali. Do tego pierwsza dziecięca trauma związana z wyrywaniem do czytania na głos i straszeniem, że jak nie przeczytam to nie wyjdziemy z sali. Jak nie zjem czegoś, co mi nie smakowało to nie opuszczę stołówki. Ale były też bale, zabawy, fajni ludzie z którymi w większości poszłam do podstawówki nr 2 im. Stefana Żeromskiego.  


Jeśli chodzi o samego Stefana Żeromskiego zajmował dom na rogu Sienkiewicza i Stefana Żeromskiego zakupiony od malarza Zdzisława Jasińskiego - o wdzięcznej nazwie Świt. Pamiętam jak pisywałam do lokalnej gazety odwiedzałam osoby odpowiedzialne za opiekę nad spuścizną, które działały w ramach Fundacji założonej przez córkę Żeromskiego. Dom zmagał się z problemem zbiórki pieniędzy na remont dachu oraz tarasu. Na piętrze mieści się m.in. gabinet pisarza. W naszej szkole był portret Żeromskiego pędzla jego córki Moniki, która wręczała nam nagrody na konkursie wiedzy o Żeromskim. Gdzieś mam jeszcze wycinek z lokalnej prasy o zdobytym miejscu. Teraz w wilii mieści się muzeum pod opieką Konstancińskiego Domu Kultury. 


Z ciekawostek na skos od willi mieści się wieża ciśnień, wybudowana w 1899 roku, którą zakupiła pierwsza żona Żeromskiego. Historia samego uzdrowiska sięga 1897 roku, kiedy to z inicjatywy hrabiego Witolda Skórzewskiego
i Władysława Mielżyńskiego wydzielono część parceli z ziem należących do rodziny Potulickich z przeznaczeniem na stworzenie elitarnego letniska. Zachętą do zakupu ziem było stworzenie infrastruktury takiej jak: dworzec kolejki wąskotorowej (pozostały budynki po stacjach), kasyno, hotel, elektrownia oraz wodociąg. Wieżę ciśnień zaprojektował Edward Lilpop.


Blogerka we własnej osobie znęcająca się nad psem rasy york, znaną powszechnie jako Gaja,
która modli się w duchu, żeby panci spadł kawałek kurczaka z ogryzanej kosteczki. 


Pierwsze piwo rzemieślnicze spożywane w sezonie pochodzi z konstancińskiej restauracji Szwajcarki mieszącej się przy ulicy Sienkiewicza 5. 


Zupa carabaccia spianata i salami piccante, cebula, grzanki, kozi ser dla wielbicieli pikantnych przystawek 
na rozgrzanie w upalny czerwcowy dzień. 


Kurczak supreme z pure z batatami oraz szparagami - danie posiadające dwa składniki, które uwielbiam, więc siłą rzeczy musiało na nich paść. Poza tym serwis na porcelanie z Lublany, ceramiczne spaczenie. Powiem tak, dawno nie jadłam tak soczystego kurczaka z chrupiącą skórką na wierzchu. Bardzo dobry start, jeśli chodzi o otwarcie sezonu. Każdy kęs jest miłym zaskoczeniem. Kurczak ładnie balansuje z lekko pikantno-słodkimi batatami oraz cudnymi szparagami, które kocham pasjami, więc mogę je jeść garściami w każdej dowolnej postaci. 


Polędwica Simmenthal podawana z zapiekanką ziemniaczaną, marchewką oraz pure z cebuli. warto dodać, 
że polędwica wołowa z Simmenthal jest uznawana za jedną z lepszych dzięki naturalnym warunkom hodowli bydła 
w Alpach. Samo w sobie mięso jest delikatne, soczyste i rozpływające się w ustach. Jakby Gaja mogła chapsnęłaby na raz. Poza tym plus za miski i psioprzyjazny lokal, co sobie cenię dodatkowo. Miła, szybka obsługa, cieszące oko otoczenie, a w tle greckie brzdąkanie nienachalnej muzyki, która stwarza okazje do rozmów bez konieczności przekrzykiwania się. 



A tak przedstawia się willa Szwajcarka w której mieści się restauracja. Willa jest jednym z pierwszych pensjonatów, które powstało na terenie letniska Konstancin. Początkowo mieściła się w nim siedziba zarządu Towarzystwa Akcyjnego Ulepszonych Miejscowości Letniczych. W 1901 roku willę nabył Kazimierz Mieszczański, osiem lat później zakupiła ją hrabina Dąbska Józefa z Iwaszkiewiczów. Willa zmieniała jeszcze dwukrotnie właścicieli, obecnie znajduje się w prywatnych rękach. dzięki czemu możemy się posilić zacnym posiłkiem po spacerze. 

Jedynym mankamentem jedzenia w ogródku jest plaga muszek, dlatego radzę zaopatrzyć się w jakieś specyfiki, które przydarzą się podczas spacerów po terenach uzdrowiska. 


Przechadzając się ulicą Sienkiewicza do samego końca mijamy imponujące wille jedne z pierwszych, które powstały. Aleja skupia wille, których przeznaczenie było iście uzdrowiskowe to głównie pensjonaty, tak jak Maryla powstała 
w 1903 roku. Willa przechodziła z rąk do rąk, aż przejął ją Skarb Państwa dzieląc pomieszczenia na mieszkania kwaterunkowe. Willa obecnie podupada. 



Nieopodal przy ulicy Żeromskiego mamy kolejny przykład podupadającej willi Helena. Kilka metrów dalej jest odnawiany Zbyszko oraz odrestaurowana Anna. U zwieńczenia ulicy dumnie prezentuje się Pallas Athene przykład klasycystycznego budownictwa w stylu włoskim, który powstał w latach 1913-1919. 


Wróciliśmy Żeromskiego odbijając lekko w lewo w Sobieskiego, żeby móc podziwiać jeszcze kilka okazałych okazów architektury. W tym willę Zameczek w której moja babcia mieszkała po przeprowadzeniu się do Konstancina zajmując kilka pokoi na piętrze. W Zameczku mieszkała przed wojną Zofia Muellerówna, która piastowała stanowisko sołtysa Konstancina w latach 1933-1936. Willa łączy w sobie elementy klasycyzmu, secesji oraz gotyku. 

Moja babcia z Zameczku przeprowadziła się na Moniuszki, obecnie Piłsudskiego 11, gdzie prowadziła zakład fotograficzny. Fotografką, która portretowała Konstancin w latach 1919, 1936-1939 oraz 1946 była Zofia Chomętowska. Na zlecenie prezydenta Stefana Starzyńskiego wykonała cykl zdjęć "Warszawy wczoraj, dziś i jutro".  
A ja gdzieś jeszcze powinnam mieć zdjęcia zakładu babci... 

Jeśli kogoś zaintrygowało spacerowanie szklakiem opuszczonych perełek architektury gorąco polecam. A o samym Konstancinie i jego willach można poczytać m.in. na poniższych stronach: 


http://www.muzeumkonstancina.pl
 http://visitkonstancin.pl/

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger