Colberg - tyle masz, na ile zgodzisz się

Colberg - tyle masz, na ile zgodzisz się



    Miała być Portugalia
    Miał być Bornholm 
    Ostał się Kołobrzeg 

    Mogłam się uprzeć, zaprzeć, potuptać nóżkami, wypiąć na ten cały covid+ i polecieć hen hen daleko. 
    oderwać się, rozerwać się, zapomnieć.
    no mogłam, 
    ale tego nie zrobiłam 
    chyba z poczucia wewnętrznej odpowiedzialności.   
    albo cholera wie czego. 
    
    I tak znaleźliśmy się w Colbergu 
    o perypetiach z PKP należałoby napisać oddzielne wiekopomne dzieło, które w swej wielkości         
    zmieniłoby losy milionów. 
    marzenia ściętej głowy, no nie. 


Tak, mieliśmy opóźnienie. 
Tak, nikogo w tym kraju nie powinno to dziwić. 
Przecież do Pragi jechaliśmy prawie 12 godzin, teraz tylko lekko ponad 9. 
Trzeba się cieszyć, że tak mało. Przecież mogło być gorzej, no nie.
Tylko czemu pies tego nie pojmuje, że nie może już wysiąść, kiedy ma dość stukotu ociężałej maszyny o szyny. 

Odnaleźliśmy w miarę sprawie nasze lokum usytuowane w sąsiedztwie Kormorana. Kocham modernistyczną architekturę. Przyjechaliśmy na tyle późno, że mieliśmy nie za wiele czasu na przewieszkę. Trzeba było ruszyć w miasto w poszukiwaniu strawy. Powiem wam, że pierwszy strzał stanowił zapowiedź dobrego początku. Jednocześnie jest czyhające niebezpieczeństwo zaczynać z tak wysokiego C, upadek z wysokiego konia bywa bolesny. Kiedy zajęliśmy miejsca po chwili uderzyło mnie znajome uczucie. Istne déjà vu przez chwilę poczułam się jakbym cofnęła czas i znalazła się w Gruzji. Dokładnie rok wcześniej siedzieliśmy w podobnej knajpie w ogródku, gdzie wokół nas wiła się winorośl, a w tle było słychać miejski gwar. Zaczęłam śmiać się do rozpuku. Tęskno mi za tym miejscem, więc dostałam namiastkę. 

W związku z tym, że było już lekko chłodno i po trudach podróży zamówiłam grzane wino, zupę solankę - rosyjską wariację na temat zupy rybnej z łososiem, dorszem, pomidorkami, cebulą, oliwkami, kiszonym ogórkiem, a na drugie danie moskiewską zapiekankę - filet z sandacza z ziemniakami, cebulą, pieczarkami, sosem śmietankowym oraz serem żółtym. I już było mi dobrze. Po takiej uczcie byłam skora przymknąć oko na fakt, że nie jestem w drodze na Bornholm. Jeśli nie wiecie, to zaraz się dowiecie, że z Kołobrzegu pływają promy, które uaktywnili w ostatni dzień naszego pobytu. Jednodniowa wyprawa ze zwiedzaniem kosztowała 700 zł. 


Ta zupa sprawiła, że postanowiłam urządzić konkurs na najlepszą zupę rybną nad morzem. Konkurencja była zaciekła do ostatniego dnia. Przez rok mogę nie jeść zupy rybnej :-) 


wiecie będąc nad morzem nie jeść ryb to jak świętokradztwo z kategorii dolewania soku malinowego
do piwa... kraftowego, o zgrozo, dlatego dominować będą dary morza. 




jak wygląda bloger każdy widzi i wie 

wakacje w Polsce zwłaszcza nad polskim morzem są jak gra w rosyjską ruletkę 
nigdy nie wiesz jak to się skończy 
ale któż z nas nie lubi odrobiny ryzyka i nieprzewidywalności w życiu
wystawiania się na próbę, badanie granic cierpliwości nadaje mu kolorytu

przy odrobinie szczęścia przeżyjesz i dostaniesz kilka dni w słońcu w pakiecie - to wersja dla optymistów. Jak masz pecha przez dwa dni będziesz ścigać się z deszczem, który udowodni ci, że przegrasz z kretesem. Straty są niczym Titanic: po 48 godzinach toniesz w strugach deszczu i wcale nie chcesz nucić deszczowych piosenek. Moje trampki nadawały się na śmietnik, do tego przemoczone wszelkie ilości spodni w jakie się zaopatrzyłam, a nie było ich za wiele. Ostatnio w nowe ciuchy zaopatrywałam się odwiedzając Szczecin. I skończysz człowieku z przeziębieniem, które dopadnie cię tuż po tym jak zasiądziesz i umościsz się w pociągu, który w okolicach trójmiasta zaludni się po brzegi, więc zachodzisz w skołowaną głowę, gdzie te zasady bezpieczeństwa i dystansu społecznego w przedziałach, mhm PKP? 


przynajmniej ta typiara była PRZESZCZĘŚLIWA. 

chociaż pierwszy kontakt z plażą i morzem miała w styczniu
to dopiero teraz mogła odkrywać bezmiar piasku i psiego szczęścia w postaci przyjemności kopania. 
tak ten york nigdy wcześniej nie czuł w sobie potrzeby kopania dołów, a nawet dołków, nie wspominając o dołeczkach. 
tu poszła na żywioł. 
próbując zrobić podkop do Australii, tfu Szwecji. 

znalazła nawet swój skarg, co odpokutowała trzydniowym leczeniem u weta po powrocie z dożylną terapią zaprzyjaźniając się z kroplówką. 
                                                                  niech żyje psia przygoda. 


nocowanie w hotelach ma ten plus, że masz dostęp do śniadań, ale ja nie jestem typem, który na wczasy jedzie do hotelu. jeszcze kilka lat temu rozbijałam się po wybrzeżu w akademikach, tudzież historycznej bursie szkolnej. nie zaliczyłam jeszcze namiotu i chyba tak pozostanie. 
od jakiegoś roku z hakiem sprawdzam airbnb i całkiem nieźle mi to wychodzi. mam już swoje ulubione lokalizacje w północnej i południowej części Polski. Hotele są o tyle skomplikowane, że nie wszystkie są zwierzolubne, a my ostatnio nie chcąc nadwyrężyć niani jeździmy w pakiecie. 

pierwszego dnia okazało się, że oferta śniadaniowa w nadmorskim kurorcie pozostawia wiele do życzenia zwłaszcza po przejściu połowy miasta. 
sprawę uratowało so!coffe 

to już spaczenie zaczynam oceniać posiłki na podstawie porcelany na której są serwowane dania.
to śniadanie nie było takie złe, znaleźliśmy później gorsze. myślałam, że tylko ja mam takie umiejętności kulinarne. Zjedzenie przesmażonej jajecznicy zmienia ludzką optykę. 





wobec morza oprócz pogody było jedno fundamentalne oczekiwanie, które jest stosowane podczas każdego wyjazdu: lokalne browary. ku wielkiemu zdziwieniu 
nie znaleźliśmy PORTERA BAŁTYCKIEGO nigdzie! 
poczujcie to. 
jesteśmy nad morzem Bałtyckim, mekka portera, którego tu nie uświadczysz. 
no szok w trampkach. 

odkryliśmy ciemne kołobrzeskie lekko karmelowe. bardzo sympatyczne. 


typiara i morze 


Do tego miejsca trafiliśmy z polecenia i jeśli mam być szczera jedno z najsłabszych miejsc z całego wyjazdu. Fishka&Fishka miała piękną porcelanę, ale zupa rybna była płynną wodą w której gotowano rybę. zjadłam, ponieważ potrzebowałam się rozgrzać. Zaskoczyła mnie reakcja obsługi, która na pytanie czy smakowała dostała szczerą odpowiedź, że nie do końca. Pani wróciła z kuchni z komentarzem, że mogłam sobie doprawić zupę. Zatkało mnie, serio. moja odpowiedź była oczywista - pani sobie chyba żartuje? trzeba było przygotować dobrze zupę, a nie kazać mi ją sobie doprawić do smaku, serio? 

Nadrobili drugim daniem, które było jednym z lepszych, ale niesmak pozostał. Do nich już bym nie wróciła nawet dla siekanego steku z sarniny z kopytkami, kapustą modrą, która była najlepszą kapustą jaką jadłam w życiu oraz grillowanymi warzywami. Jeśli kiedykolwiek tam będziecie idźcie na stek, resztę odradzam.  


zresztą sami zobaczcie jak się cudnie prezentuje 
idzie to w parze ze smakiem 
jak popracują nad zupą może, może wrócę... :-D 


ten automat mnie miło zaskoczył szkoda, że nie widuję więcej takich w miastach 

na dole tyle dobrego z pewnej knajpy śniadaniowej, tej od nieudanej jajecznicy. była po sąsiedzku, więc leniwe buły stwierdziły, że idą próbować. 
 mieli tak imponującą ilość rodzajów kaw od których można było dostać zawrotu głowy. 
chyba czasami jestem zwolennikiem minimalizmu, 
 mniej znaczy lepiej  
ale koktajle owocowe pierwsza klasa. 
narodził się we mnie chwilowy zryw, że będę takie w domu robić. 
na szczęście to tylko chwilowy zryw, niepoczytalność umysłu. 


nieszczęsna jajecznica, która podniosła mnie na duchu 
można gotować gorzej ode mnie ;-) 



przepis na dni zapowiadające się burzliwie w waszym życiu 
spacer po marinie i podziwianie łódek 


ta mała wpadła na trop 

zawędrowaliśmy do starej wieży ciśnień w której urządzono restaurację z browarem COLBERG 
oczywiście bez portera bałtyckiego, ale mają bardzo zacną pszenicę, którą raczyłam się, gdzie się dało i  tak często jak się dało. 


zupy rybnej nie było, więc wjechał klasyk-klasyków POMIDOROWA 
gęsta, ciepła, pyszna - czuć było świeże pomidory, więc byłam content. 
spokojnie golonka flambirowana w piwie nie była moja, ja czekałam na placek po węgiersku. 




uwielbiam takie klimaty
zaadoptowanie wieży ciśnień na potrzeby restauracji, czerwona cegła, dobre piwo i mocne brzmienie w tle - czego więcej potrzeba. 

w moich rodzinnych okolicach też jest wieża ciśnień w której mieszkała pierwsza żona Żeromskiego. gminna legenda donosi, że zrobiła to z premedytacją. Po drugiej stronie mieści się dom w którym zamieszkał Żeromski z żoną i córką Moniką. 



po dwóch dniach odnaleźliśmy miejsce godne naszego wysublimowanego podniebienia śniadaniowego. Wichłacz Bistro-Bar serwuje śniadania a'la Aioli, więc mieliśmy namiastkę domu. Przez kilka dni królowało śniadanie brytyjskie, potem zielona shakshuka (patrz zdjęcie powyżej), co było dla mnie nowością, a na końcu Mr. PanKejk :-P 


odrobina sztuki 


siedząc dupskiem na plaży masz człowieku czasem ochotę coś poskubać 
poczułam się niczym doktor Ania 
szokującym odkryciem jest dla mnie fakt, że komuś przyszło do głowy dosładzanie żurawiny 
zero logiki i sensu ma dla mnie ten zabieg,
a zaczął się koszmar poszukiwania żurawiny na wagę, która nie jest dosładzana 
NIE MA TAKIEJ przynajmniej w sklepach. 
czasem niewiedza jest błogosławieństwem hehehe 
tak pożegnałam się z jedzeniem żurawiny 


to ma radość, kiedy mogę iść 
iść przed siebie bezkresną plażą 
jestem człowiekiem morza 
ono sprawia, że odzyskuję rezonans 
było ze mną w najtrudniejszych momentach 
kiedy siedziałam i zapadałam się w sobie ono mi w tle szumiało i przywracało do życia 

MORZE 
moje morze  

jest i teraz 
w skrytości ducha marzy mi się domek typu bungalow z widokiem na morze i rozbijające się o brzeg fale 

dużo nie myśląc zajrzałam do wujka Googla i poszukałam. 
oczywiście, że znalazłam wymarzony domek w Stegnach nieopodal lasu 800m do morza 
oczywiście, że nazajutrz zadzwoniłam 
wiadomo, że ktoś już go kupił 

był smutek 
ale potem doszłam do myśli, że ja na przestrzeni niespełna dwóch lat mijam się z fajnymi ofertami
i powtarzam sobie, że to oznacza tylko jedno 
 czeka na mnie coś wyjątkowego
jeszcze zobaczycie, że na starość będę mieszkać nad morzem, 
będę mieć przeszklone patio z pracownią ceramiczną, a w tle szum uderzających o klif fal


bywało pięknie, więc zabraliśmy psa na 10km spacer do Dźwirzyna 
jakie tam są piękne plaże po drodze.  

żeby nie było za dobrze zaczęło padać, więc przez las, teren hotelu do miasteczka i do pierwszej lepszej restauracji i znowu trafienie w punkt.

właściciel, który krążył rozbrajał mnie swoim podejściem "mnie się nigdzie nie spieszy"
i uderzyło mnie, że mnie też. przecież jestem na wczasach. 


oczywiście, że była grana zupa rybna, która zdobyła laur pierwszeństwa w wyścigach 
była lekko pikantna, ale byłam w stanie to przeżyć i wybaczyć

do tego dostałam piwną lemoniadę, którą kosztowałam pierwszy raz 
zaszalałam po takim spacerze i zażyczyłam sobie kawę lodową 




to był sandacz, który też zebrał złoty laur tych wczasów 
delikatnie rozpływająca się rozkosznie w ustach ryba. 

nie przyznałam się wam do czegoś. w dzieciństwie jeździłam z rodzicami na wczasy po całej Polsce na jednym takim wypadzie omal nie zabiła mnie ość i doznałam traumy nie tykałam ryby latami. na stare lata mi się odmieniło, chociaż czasem boję się, żeby czegoś nie złapać
stanie mi w gardle i będzie finito



ostatni posiłek śniadaniowy ;-) 

Kormoran w całej klasie 



ostatni spacer 

Ostatnia wieczerza bez pieseła w Domu Kata, który wyjątkowo był pusty. dom na parterze przypomina prowansalski zakątek, piętro bardziej w stylu myśliwskich tudorów. Jedna z lepszych zup rybnych idzie łeb w łeb z dźwirzynowską do końca nie mogę się zdecydować. chyba pikantność zadecyduje o promilowej przewadze. 







a na deser pan gruszka 

anioł swą postawą oddaje bez słów mój pobyt na wczasach :-) 


Dom Kata ul Ratuszowa 1 
Pod Winogronami Towarowa 16 
Fishka&Fishka Solna 12 
Colberg Kołobrzeska Fabryka Piwa Budowlana 6
Wichłacz Bistro-Bar  Towarowa 14 
Stacja Bałtyk Wyzwolenia 40 Dźwirzyno 



 

Łucznica

Łucznica



Przyznać się z ręką na sercu kto w dzieciństwie bał się Buki? 
Ta tutaj wyłania się zza krzaka, co spotyka się z różnymi reakcjami mijających ją ludzi.
Mnie trochę bardziej przerażały hatifnatowie. 


Pałacyk skrywa siedzibę Stowarzyszenia Akademii Łucznica propagującej szeroko rozumianą sztukę o której wam opowiem. 

W dzieciństwie uchodziłam za bardzo spokojne dziecko, ponieważ ciągle byłam czymś pochłonięta, jak nie bazgrałam zamaszyście w zeszycie, to coś pisałam. Ogólnie mówiąc byłam bardzo zajętym dzieckiem dla którego świat zewnętrzny mógł czasem nie istnieć. Gdy wybierałam się do liceum miałam w miarę ukierunkowaną wizję swojej przyszłości ni jak miała się do tego rzeczywistość. 
Wiecie my możemy mieć swoje plany, a życie ma swój plan. 

Ogólnie przez większość swojego dotychczasowego życia żyłam w przeświadczeniu, że tworzenie jest zarezerwowane dla ludzi po akademii z dyplomem. Jakby tworzyłam nie mając go, więc nie pytajcie o tok mojego myślenia, czasem ja za nim nie nadążam. Nigdy nie wkroczyłam na oficjalną artystyczną ścieżkę edukacyjną, nie licząc kursu z fotografii, głównie chodziłam poboczem szukając kontaktu ze sztuką. Tworzenie w moim przypadku, bez znaczenia jaki obiera wymiar, działa jak wentyl bezpieczeństwa albo terapia. Mam odskocznię, która sprawia, 
że resetuję głowę. Utrzymuje się równowaga w przyrodzie, wszyscy są szczęśliwi. Covid i zamknięcie w domu mocno ją zaburzył, a niepewność, co do powrotu do pracowni generuje u mnie podskórny niepokój. 

Wiadomość od Moniki o kursie w Łucznicy była niczym zbawienie. Od ponad pół roku nie miałam gliny w ręce. Chyba nie miałam świadomość jak bardzo mi tego brakuje. Z lekką nutą zazdrości podglądałam szczęśliwych posiadaczy własnych pracowni, którzy mogli się tam zamykać i odcinać od świata. Rok temu dostałam propozycję dołączenia do nowej pracowni, ale czułam się za cienka w uszach. 

Łucznica oferuje różne kursy i warsztaty. Ich oferta jest bardzo bogata. Na dole podrzucę link. 
Mnie początkowo interesowałam wyłącznie ceramika. Covid sprawił, że wyjątkowo zajęcia odbywają się w wakacje. Przez tydzień w towarzystwie 11 kobiet uczyłam się o technikach lepienia, dekorowania, piecach, szkliwach i wielu innych rzeczach. Jednocześnie tworząc nowe prace i wciągając się jeszcze bardziej w ten świat. Glina daje tyle możliwości o których nie zdawałam sobie sprawy. Można połączyć rysowanie, malowanie, rzeźbienie, fotografię. To jest jedna z najbardziej multidyscyplinarnych dziedzin. 

Dodatkowo niesamowitym doświadczeniem było obcowanie z gronem z pozoru obcych kobiet, które dzieli nie tylko odległość zamieszkania, ale też wykształcenie czy doświadczenie, a glina nas połączyła. Niesamowitą frajdę sprawia doświadczania poczucia kobiecej wspólnoty. Jakby izolacja wzmogła we mnie tęsknotę za wspólnotowym dzieleniem pasji, obcowaniem z grupą i poznawaniem nowych ludzi. Tydzień okazał się bardzo wyczerpujący, intensywny pod względem napiętego programu i pod koniec jechałam na oparach, ale było warto i bardzo chętnie to powtórzę na kolejnych stopniach, jak również idąc na inne warsztaty m.in. sitodruk, mozaiki, batiku czy tkactwa. 

Ps. podczas kursu macie zapewniony nocleg, wyżywienie, dostęp do materiałów. 


Z gliną jest tak, że jak raz jej doświadczysz wżera się w ciebie i nie chce puścić. Mogę spokojnie powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, żeby nie było jej w moim życiu.

U góry pracownia w środku, na dole widok z zewnątrz. 



przyłapana na ryciu, czyli jak powstaje płaskorzeźba 


Przygodę z gliną zaczęłam od rzeźby. Muszę przyznać, że stanowi największe wyzwanie przede mną, ale tym razem poznałam kilka ułatwiających życie trików, więc nie bolało tak jak wcześniej. 


W pracy doglądały nas koty, rezydenci Akademii, które znajdą sobie miejsce dosłownie wszędzie 


poznawanie sztuki wypału archeologicznego to dla mnie miodzio nad miodziami 
jest coś niesamowicie pociągającego w tych pierwotnych formach, minimalistycznych kształtach i ozdobach. 


nie samą gliną człowiek żyje 
tu piękne snopki 

zabytkowa alejka 

 

I główna atrakcja dąb Zosia na cześć pani Zofii Bisiak wieloletniej kierowniczki Akademii, która przyczyniła się do rozkwitu tego miejsca. 



Łucznica 10 
Pilawa 

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger