Kato Gastro Strefa OFF cd.


Przyznaję jestem trochę świrnięta, brak mi piątej klepki albo cuś podobnego. Zamiast odpoczywać po podróży czy też po koncercie ruszam na miasto. Jestem w Katowicach pierwszy raz, więc muszę coś zobaczyć. Poza tym nie wiem, kiedy znowu zawitam. Do tego to ŚLĄSK, a ja mam do niego jakąś niewytłumaczalną słabość. Każdy pretekst jest dobry. Przecież nie usiądę na dupsku jak każdy normalny człowiek, nie będę podziwiać artystycznego zacięcia malarza licząc plamki na suficie, co to to nie. Efekt w sobotę wieczorem moja stopa się buntuje pokazując kto tutaj rządzi. Dostaję takich odcisków, że jestem w stanie robić tylko szuruburu. Dzielnie pokonuję odległości dzielące mnie od noclegu do Doliny Trzech Stawów, bo przecież nie ma mowy, żebym skorzystała z komunikacji. 



    Już się do tego pomału przyzwyczajam, że miasta to dla mnie poszukiwanie murali. 


Pierwszy dzień na OFF - oczywiście poszłam na około nadrabiając kilometry. Dostałam się na teren festiwalu przez pole namiotowe po obowiązkowym odstaniu swego w kolejce oraz rewizji. Ze względu na pogodę można było mieć swoją butelkę wody. Odebrałam opaskę i rozpiskę z programem. Zasiadłam na trawie i rozkminiałam, co dalej, słuchając pierwszych wykonawców. Muzyka ucichła, więc rozsądnie było zrobić rozpoznanie terenu. Zlokalizować wszystkie sceny, toalety, baniaki z wodą pitną, ale przede wszystkim STREFĘ GASTRO. 

Festiwal ma dwie strefy gastro - jedną mniejszą koło sceny muzyka miasta pod lasem oraz duże gastro, gdzie DJ napierdziela muzykę non-stop. Podziwiam pracujących tam ludzi ja bym ześwirowała po tylu godzinach, nie mówiąc o kondycji ich gardeł. Pewnie po jakimś czasie człowiek się uodpornia i nie słyszy tego bitu. Mimo wszystko chylę czoło. 
W obrębie dużego gastro znajdowały się namioty m.in. ze sklepem off, winylami (omijana przeze mnie skutecznie) oraz innymi atrakcjami. 

Do tego strefa WOMEX, gdzie można było zrobić sobie tatuaż, bransoletki lub zapoznać się z sitodrukiem. Obok strefa ŚLĄSK pełna leżaków, huśtawek. Należy nadmienić, że dla dzieciaków była wydzielona strefa z atrakcjami na każdy dzień. Zazdroszczę im możliwości zrobienia łapacza duchów. Przez ułamek sekundy miałam ochotę porwać jakieś dziecko, żeby mieć własne albo przynajmniej podpatrzeć, jak je samodzielnie zrobić. 

Na festiwalu można płacić talonami lub kartą. 


Na pierwszy ogień poszło HURRY CURRY - delikatna wersja masali pełno warzyw i mięsa. 


KAVKE CAFE - mobilna kawiarnia serwująca również lody ;-) Ich zielona herbata z Lennonem, moja ulubiona, uratowała mnie w niedzielę po japońskich drgawkach z zimna. 



    W sobotę powłóczyłam się po mieście. Zaczęłam od Muzeum Śląska - uwielbiam industrialne przestrzenie, wykorzystanie kopalni plus 500 za pomysł. Obowiązkowy punkt na trasie.





Jak ktoś zgadnie, co przedstawia zdjęcie poniżej to stawiam śniadanie ;-) 


     To mnie zachwyciło - na środku placu gigantyczne gry Jenga, szachy, Twister - tylko siadać i grać ;-D bardzo chętnie zobaczyłabym coś takiego w stolicy. Tak samo jak palmiarnię z oczkiem wodnym oraz siedziskami - idealne na upalne dni.



Aleja siatkarzy. Prawie pasuje ;-) 


Tego jeszcze nie było. Mijałam ją trzy razy, więc musiałam zajść. Sami rozumiecie, przeznaczenie itd. LODY od MINT najlepsze ever. Do tego mają kolorowe wafle (zdjęcie gdzieś poniżej). Jak na Śląsk przystało czarne są opalane węglem. Tutaj edycja solony karmel z oreo. 
Dla OREO oszalałam. Na samo wspomnienie ślinka mi leci.  

Mariacka 1 



Po obejrzeniu "Ciało i dusza" miałam nie jeść wołowiny, ale zdrowy rozsądek wygrał. Żeby przetrwać do rana wpałaszowałam burgera od B.B.Kinga. Wiem były wegetariańskie opcje, ale mięso to mięso... Do idealnego stanu zabrakło mu 2-3 minut, ale i tak był pyszny. Pałaszowałam go aż uszy się trzęsły w tempie światła, żeby zdążyć na koncert. 




To czysta postać mojego wariactwa. Nawet odciski dające mi nieźle w kość nie powstrzymały mnie, żeby ich nie zjeść. Takie drugie śniadanie to ja rozumiem ;-) 




 Gastro w znacznej mierze zostało opanowane przez food trucki. Można przebierać i wybierać, każdy znajdzie coś dla siebie. Mnie zaskoczyły śledziki (Sztuka śledzia serwujące matiasy, ale tak odważna to nie jestem), ale moim numerem uno jest GLAVICE - bazą jest stożkowa bułka. Tak dobrze widzicie. STOŻKOWA BUŁKA!!!!! 
Wygląda jak odwrócona psia kupa, ale smakuje wybornie. Jest chrupiąca na zewnątrz i miękka w środku. Środek dosłownie rozpływa się w ustach. Bajka. Wypełnienie stanowią mięsne kuleczki własnej produkcji lub kiełbaski do wyboru oraz warzywa, kiełki i sosy. W moim przypadku pomidorowy oraz serowy. 






PS. MADE IN POLAND
zakończę tak - kocham brak estetycznego zacięcia Polaków. Serio takie okazy architektury sakralnej i świeckiej tylko u nas. Przaśny koloryt krajobrazu. Perełki. Mogłabym jeździć po całym kraju i ich szukać. Misja dokumentalna. Apeluję do Ministra Edukacji o przywrócenie edukacji estetycznej z plastyczną w połączeniu z elementami urbanistyki.






Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger