Zaczyn

Zaczyn

 


Niemożność wyjaśnienia jak splatają się nasze drogi i życia mnie fascynuje. 

2014. Pierwszy raz o Filipie Springerze dowiedziałam się dzięki Ewie z którą zostałam dosłownie zeswatana przez prowadzącą zajęcia z historii dr Mirellę, podczas naszego wyjazdu na festiwal filmowy do Sandomierza. Ewa czytała Wannę z kolumnadą.

2015. Idę na kurs fotografii, gdzie poznaję osobę, która intryguje i zapada w pamięć. Byłam zdumiona jak zapytała czy nie zrobiłabym jej zdjęć na wernisażu, jej wernisażu. Okazało się, że właśnie poznałam malarkę, która w swej twórczości inspiruje się m.in. architekturą, otwartą formą. Dzięki niej poznałam Zaczyn Filipa Springera esej o Hansenach. 

2016 przeprowadzam się na teren Klonii Staszica. Od ulicy Sędziowskiej, gdzie mieszkali Państwo Hansenowie, dzieli mnie dosłownie pięć minut spacerem. 2019 przeprowadzam się na Rakowiec do bloku przez nich zaprojektowanego, niestety w niezachowanej, przebudowanej formie, nad czym niezmiernie ubolewam. Zaglądam sąsiadom do okien poszukując zachowanego konstruktu mieszkania. Odkrywam nieliczne. Równocześnie poluję na publikację Springera, która staje się białym krukiem, do momentu wznowienia druku. 


O Szuminie wiem od Katarzyny, wiem z Zaczynu. Zbieram się do wyprawy jak sójka za morze, robiąc kilka podejść. Pandemia jakoś zmienia moje nastawienie do zwiedzania. Momentami łapczywie chwytam kontakt ze sztuką, a może wyjście z czterech ścian traktuję niczym pierwsze wyjście więźnia, który jest onieśmielony przestrzenią i możliwościami, że od ilości możliwości nabawia się zawrotów głowy.   

2021. Pierwsze podejście oprowadza nas Pani sąsiadka, która znała Państwa Hansenów. Dzięki temu zwiedzanie ma bardziej osobisty charakter. Po raz kolejny jedziemy całą ekipą. Tak jak ludzie, tak miejsca mają swoją energię. Nie wiem, co tak mnie ujmuje w samym froncie. Może kontrastowość surowości betonu z drewnem. Może to ławeczka przed domem na której przysiadamy czekając aż zostaniemy wpuszczeni do środka. Czuję się niczym bohaterka tajemniczego ogrodu. A może to symbolika białej farby wiodącej nas do wnętrza przemawia rak do mnie. Idea wspólnego stołu, który jest linią łączącą dwa światy, ten zaciszny domowy z tym na zewnątrz. Minimalizm formy w połączeniu z funkcjonalnością to dla mnie ideał. Chociaż patrząc na moją własną przestrzeń przeczy ona owemu zachwytowi. Ale do takiego ideału można dążyć. 


Mimo zauroczenia domem w pierwszym odruchu czuję się jakbyśmy zaruszali czyjąś prywatność. Dom jest przesiąknięty ich obecnością. Jakby wyszli na chwilę załatwić kilka swoich spraw i zaraz wrócić. Z drugiej strony miejsce sprawia, jak rzadko które, że chce się do niego wracać by móc chociaż na chwilę stać się jego częścią. 








Ten dom żył za życia Hansenów. W ogrodzie okalającym dom znajdują się przestrzenie edukacyjne. Teraz dzięki pracy Muzeum napełnia się życiem dzięki odwiedzającym go ludziom, artystom, ale przede wszystkim wnukom Hansenów, którzy od czasu do czasu rezydują w domu. 


sąsiedzkie legendy o bunkrze Hansenów


legenda o bramie w ogrodzie














no nimo tytułu

no nimo tytułu


Znacie to uczucie, kiedy coś sobie zaplanujecie w najdrobniejszych szczegółach, a życie pokaże wam język, a raczej środkowy palec i powie będzie po mojemu. Tak było z wyjazdem. Miały być Bieszczady, alternatywą góry, ale po perypetiach przy rezerwacji, która zabrała mi kilka pięknych lat z życia, tfu nerwów, okazało się, że domek, który znalazłam w tak zwanym międzyczasie, jest tym czego szukałam i potrzebowałam. 
Widzisz widok i zapiera ci dech. W jednej chwili wiesz, jak mało potrzeba ci do szczęścia: kawałek ziemi, domek, dobrzy ludzie i ten widok z okna, z ganku czy z ławki wokół ogniska. Dopiero po chwili odkrywasz do jak sławnego miejsca trafiasz*- chociaż jeszcze nie tak bardzo jak Bieszczady, za co dziękujesz w duchu. Każdy dzień cię zachwyca i zaczyna w podświadomości kiełkować myśl. To może być TO miejsce do którego będziesz chciała wracać. W którym odzyskujesz spokój, łapiesz oddech i równowagę. Nabierasz sił, przypominasz sobie, co ważne. A może to późniejsze wypadkowe życia, które po raz kolejny po latach sprawiają, że zataczasz krąg. Życie potrafi nas przystopować, kazać usiąść na tyłku i pomyśleć. Gdzie jestem, dokąd chcę iść, o co mi chodzi. I tak naprawdę nie chodzi o konkretną lokalizację, tylko o miejsce dające możliwość obcowania z naturą i z samym sobą, żeby móc sobie poukładać chaos. 

A żeby poszukać odpowiedzi na nurtujące pytania pomocny okazuje się marsz, wspinaczka, wysiłek, a czasem kubek kawy i zapatrywanie się z wieży huśtawki na otaczającą cię naturę.







Bar Czeremcha, jak dla mnie kultowe, przesiąknięte magią miejsce. W budynku wieki temu mieściła się szkoła, o czym dowiadujemy się stałego bywalca w stanie lotnym. Teraz można tu obcować ze sztuką, posilić się i ugasić pragnienie po wyprawie przy dobrej książce, planszówkach oraz pogaduszkach. 


W tych domkach jestem zakochana. Już oczami wyobraźni widzę się w jednym z nich, a w stodole nasze pracownie. 


Po spotkaniu z Profesorem w Daliowej udaliśmy się do rezerwatu Prządki. Namiastka czeskiego skalnego miasta, które też przeplatało się w planach. 





Pijalnia czekolady M. Pelczar Rynek 18 Korczyna 
miejsce w którym można dostać zawrotu głowy od ilości czekolady. To jakbyśmy przenieśli się do fabryki Mr Williego Wonki. Przyznaję, gorąca gorzka czekolada okazała się zacna. Można zakupić wszelkiej maści produkty wykonane z tego brązowego płynnego złota.  



Z racji bycia autorką publikacji o spółdzielniach, jak tylko zorientowałam się, że Dzikie wino jest spółdzielnią socjalną namówiłam towarzystwo na odwiedziny. Nie żałowaliśmy, bo strawę podają zacną. Wyturlałam się z lokalu podziwiając konie oraz piękną stodołę. Taką też mogłabym mieć ;-) 
Jakby ktoś poszukiwał miejsca na warsztaty, biznesowe spotkania/szkolenia albo odpoczynek to polecam. 

Dzikie wino Daliowa  




Wybierając się na wędrówkę zagraliśmy w marynarza w którą stronę pójdziemy. Padło na powrót i odnalezienie Czeremchy opuszczonej osady, gdzie stacjonowały oddziały konfederacji barskiej. Większość mieszkańców stanowili Łemkowie. Po wojnie mieszkańcy osady zostali wysiedleni do ZSSR. Współcześnie można poszukać śladów po dawnych mieszkańcach m.in. kilka nagrobków ukrytych w gąszczu trawy czy tablica upamiętniająca miejsce, gdzie kiedyś stała cerkiew. 

Ostatnim przystankiem była spontaniczna wyprawa w Bieszczady i poszukiwanie noclegu na rympał. Po raz pierwszy zaliczyłam spanie na kempingu. Powiem tak, niezapomniane doznanie, którego nie chciałabym powtarzać w najbliższym stuleciu albo czytaj w ogóle. Będąc w okolicy udaliśmy się do Ursy Maior na piwo, które w takim miejscu smakuje lepiej i rekompensuje wszelkie bolączki i straty moralne ;-) Na deser morsowanie w Solinie. Poniektórym nie wyszło to na zdrowie ;-) 



Rekompensatą za mocno zakrapiane sąsiedzkie akcje jest ten trunek, widok na Solinę i domowy obiad. 

Wracając do domu nie mogliśmy sobie odmówić wstąpienie do miasta, które mnie oczarowuje za każdym razem - Sanok oraz pewną artystkę malarkę, która też jest bliska naszemu sercu. 




Na koniec najdzielniejszy pies, który wspiął się nie tylko ma moje barki, ale przede wszystkim zdobyła Kamień nad Jaśliskami, który znajduje się na terenie rezerwatu. Radziła sobie lepiej od pańci skacząc niczym kozica po górskich szczytach. Udany jest ten nasz pies, nie ma co. 


*tu kręcono Truskawkowe wino i jeszcze kilka dobrych polskich filmów ;-) 
 

Neapol burdelo-bum-bum

Neapol burdelo-bum-bum


Znacie to uczucie, kiedy bardzo czegoś pragniecie, a to wam ciągle umyka? Tak jest z moim wyjazdem do Portugalii. Od czasu pandemii po raz kolejny witam się z gąską, a potem bam. Wzrost zachorowań powoduje zmianę planów i kierunku podróży. Tym razem podglądałam znajomą pisarkę, która właśnie była z rodziną w świecącym pustki Neapolu. Kiedy należało zadać pytanie, którego nikt nie chciał zadać, jeśli nie Lizbona to co, zaświtała w mej głowie myśl: a może Italia. Dotychczas widziałam północ, więc wyprawa na południe będzie dla mnie też ekscytującą przygodą. Tym bardziej po wypowiedzi męża pisarki, Neapol wydał się kierunkiem idealnym. 


Podczas jazdy taksówką z lotniska w ramach rezerwacji, nie opuszczało mnie wrażenie, a może raczej przerażenie, w co my się wpakowaliśmy. Włoscy kierowcy mają swoją interpretację przepisów drogowych. Za oknem rozwijały się piękne widoki, które mocno kontrastowały z wszędobylskim syfem na ulicach. W pierwszej chwili pomyślałam o Batumi, patrząc miszmasz architektury miasta. Jednym słowem pierwsze chwile to przerażenie chaosem, kakofonią klaksonów i brudem. Nie mogliśmy lepiej zacząć. Od pierwszego dnia mam w głowie Neapol burdello-bum-bum, do końca mnie już to nie opuści. Do tego, żeby było bardziej epicko nawiedza nas Lucyfer dorzucając dosłownie do pieca. Odczuwalna temperatura 40 stopni, w cieniu. W takich warunkach zwiedzamy Pompeje. Wezuwiusza byśmy już nie dali rady, więc może kolejnym razem, bo wiem, że chętnie wrócę do Italii. 


Neapol to miasto skrajności, jeśli chodzi o architekturę. Po kilku dniach przesiąkasz tym chaosem i czujesz się po powrocie do spokojnej Polski jakoś nieswojo. Urzekają ludzie. Nie mylcie Neapolitańczyków z Włochami to istne faux pas popełnione przeze mnie w dobrej mierze chęci pochwalenia jedzenia spożywanego na balkonie jednej z lepszych pizzerie. Nie z każdym dogadamy się po angielsku, ale podłapujemy kilka słówek po włosku i jakoś udaje się dokonać zamówienia tu i ówdzie dostając to, co chcieliśmy. A ja łapię wakacyjnego bakcyla, że będę uczyć się nowego języka i na starość przeprowadzę się jednak tu, bo jedzenie, bo ludzie, bo zabytki. 


Uwielbiam urokliwe kawiarenki ukryte w zaułkach. Zdziwienie na widok zamawiania filiżanki espresso i tonicu, które mieszam ze sobą, przyrządzając espresso tonic, które tu spotyka się z niezmiennym zdziwieniem i potrząsaniem głowy, co te turysty wydziwiają. Może przyczyniliśmy się do kawowej rewolucji pijąc to w każdym miejscu dla ochłody?  Na marginesie zakochałam się w tej kawie, a nie znoszę toniku. 



Zachodzę w głowę czy pranie jest wystawiane dla turystów, bo stało się symbolem miasta? czy to jednak forma oszczędności przestrzeni? 


Będąc wytworem wpływu wielu seriali oraz filmów musiałam ich spróbować. Moja porcja sławnego deseru Cannoli rozmiarami onieśmiela. Najbliższe skojarzenie to nasza rurka z kremem. We włoskiej wersji nadziewana pysznym serem. Ta nasza zacnie się prezentuje, ale nie do końca mnie przekonała. Może w innym miejscu mają lepsze. Była na tyle słodka, że nie miałam ochoty przy takim upale na poszukiwanie kolejnych. 


Dla ochłody skryliśmy się w murach dawnych rzymskich koszar w których obecnie mieści się muzeum archeologii. Zbiory oraz rozmiar samego budynku jest imponujący, ale zwiedzanie w maseczkach to epickie wspomnienie, które należy uwiecznić dla potomnych. Niestety w zabytkowym budynku za klimatyzację robią nieliczne wiatraki oraz przeciągi, ale każdemu polecam odwiedzenie tego przybytku sztuki. Zresztą sami popatrzcie na kilka eksponatów. 





Wyprawa na wzgórze kolejką linową, żeby chociaż z oddali podziwiać Wezuwiusza - jeszcze się spotkamy koleżko. Mam nadzieję, że do tego momentu nie postanowisz wybuchnąć, bo robisz to
w miarę regularnie. 


Nie można mówić o wyprawie do tego miasta pomijając najważniejszego aspektu JEDZENIA, które znane jest na całym świecie. PIZZA jedna z najlepszych jakie w życiu jadłam. Prostota składników, która onieśmiela podniebienie. Sos pomidorowy, oliwa, bazylia, ser i mamy podstawę, która rozpływa się w ustach z każdym kolejnym kęsem. Po powrocie do kraju szukam tego smaku, ale znajduję go w nielicznych miejscach. 

Pizza smażona w głębokim oleju. Ciekawe doznanie, ale jednak kocham klasyki. W moich żyłach płynie gluten i dla samego jedzenia mogłabym tam zamieszkać. 



Jedno z najbardziej spektakularnych widoków podczas jedzenia na Capri, wyspie która zapiera dech i czyści wasze portfele za jednym podejściem. Urokliwe alejki z wijącymi się ścieżkami wśród białych domków. Niesamowita roślinność, bryza od wody, oliwki na co drugim drzewie, winorośla, jaskinie. W zakamarkach ukryta perfumeria prowadzona przez mnichów. 





Pompeje - kocham historię od dziecka. Będąc dzieckiem chciałam zostać artystką lub Indianą Jonsem, więc musiałam przejść się po bruku pamiętającym czasy Cesarstwa Rzymskiego. Przechadzając się nie opuszczała mnie myśl, że jesteśmy puchem marnym po którym pozostanie pamięć tych, którzy będą nas wspominać, a te kamienie, alejki, szczątki miasta nadal będą świadectwem czyjegoś życia. Niesamowite wrażenie pozostawia spacer w ponad 40 stopniach po tak dobrze zachowanym mieście. Niepowtarzalne doznanie móc poczuć pod skórą palców szorstkość kamieni, poczuć pod stopami kamienne ścieżki po których kiedyś przemieszczano się w lektykach. Zobaczyć na własne oczy ceramikę oraz malowidła, które nadal cieszą oko swoją prostotą oraz pięknem. 



Idealne miejsce na randkę po zmierzchu, kiedy miasto odżywa, jedna z lepszych pizz skonsumowana na balkonie. 


Jedna z moich ulubionych dzielnic łechcąca moje artystyczne serce. 



Słynne cytryny z których produkuje się limoncello - uraczono nas pierwszego wieczoru i pewnie znajdą się wielbiciele tego trunku. 




 

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger