Akademia Łucznica

Akademia Łucznica




Pewnie już to kiedyś pisałam, ale moja przygoda z gliną zaczęła się trochę nietypowo, bo od zajęć z rzeźbą. Nomen omen nie zachowała się ani głowa ani żadne jej zdjęcie. Byłam już na studiach nadal spragniona zaspokoić niespełnione pragnienie styczności z jakąś formą kreatywności. Lubiłam rysować od dziecka, ale będąc samoukiem miałam mocno rozwinięte przekonanie, że nie dostanę się do Akademii. Żyłam ze świadomością, że są o wiele bardziej utalentowani ludzie, więc nie startując na ASP znajdowałam sobie co rusz jakieś zajęcia około plastyczne. Lata mijają. Wyjeżdżam zwiedzać Bałkany i jedząc w stuletniej restauracji w oryginalnych naczyniach ceramicznych, których szukam później na pobliskim targu, wpadam na pomysł, że sama sobie takie ulepię. Do tej pory nic z tego nie wyszło, bo naprzemiennie ciągnęło mnie do rzeźby lub jakiś asymetrycznych rzeczy. Na górze macie mój pierwszy kubek. Do tej pory pamiętam reakcję instruktorki. Reszta robiłam okrągłe kubeczki do picia, a ja zrobiłam mysz. Witajcie w moim świecie. 


Ale tekst nie ma być o mnie. No może będzie trochę przeplatany, żeby pokazać, że przygodę z gliną można rozpocząć na wiele sposobów i ile ludzi tyle historii. Najbardziej brak tworzenia odczułam podczas początkowej izolacji covidowej, bo zamknięto domy kultury. A nasza pracownia działała przy takowej instytucji. Mój pierwszy wyjazd do Łucznicy miał miejsce w sierpniu 2020 roku. Gdzieś tu musi pałętać się wpis o tej wyprawie. To jeszcze pandemiczna rzeczywistość, ale człowiek wyrwał się wreszcie z czterech ścian. Stojąc na dworcu Śródmieście nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, jak bardzo wgryzie się w niego glina. Zadomowi się. 

To było... To jest niesamowite. Czasami śmieję się, że to taka współczesna forma darcia pierza przy glinie. Spotyka się kobiety, bo w większości są to kobiety, z całej Polski z którymi przy wspólnym stole zdobywa się wiedzę, a potem tworzy i przez tydzień spędza non-stop czas w oderwaniu od rzeczywistości. To jakby zamknąć się w bezpiecznej bańce do której nie dociera całe zło zewnętrznego świata. Nie ma inflacji, covidu, wojny za miedzą, pędu, pracy. Czasem też nie ma zasięgu, hałasu. Chyba, że Łucznicę nawiedzi gromadka dzieci na warsztaty, wtedy jest gwarno, ale można uciec do lasu. Jest cisza, wspólne biesiadowanie, zanurzenie się w twórczości. Jest piękno ludzkiego spotkania wokół gliny, która uczy cierpliwości, ale równocześnie wyciąga i daje tak wiele.  

To wazon Karoliny z flamazing.ceramics 
poniżej Gary Jagi



część zdjęć autorstwa Alicji z alike_pracownia 




Poznawałyśmy techniki pod czujnym okiem kocich instruktorów oraz instruktorek. 
A było nad czym czuwać np. nad wypałem raku. To jest dopiero magia.
Zdjęcia autorstwa Alicji 



jedna z wielu prac Eli ilustrująca jedną z nowopoznanych technik zdobienia z wykorzystaniem naturalnego wosku. 


Przyłapana podczas pracy, mistrzyni detalu Marysia i jej imbryk domek Muminków 

Imbryk Karoliny inspirowany jajkiem Faberge 


A teraz czas na odrobinę magii, czyli fotorelacja z wypału raku. Piękno ceramiki to połączenie wszystkich żywiołów. 











Ilość pozytywnych bodźców, oderwania od świata, możliwość zatopienia się w procesie tworzenia okazało się dla mnie najlepszym lekarstwem na całe zło hehehe Do tego nie spodziewałam się, że w najmniej oczekiwanym momencie spełni się moje marzenie. Wreszcie po iluś tam próbach podejścia do tematu zasiadłam do koła i toczyłam. Nie było ze mną Patricka Swayze hehehe ale chyba złapałam grawitację koła. Będzie toczone. 


Prac wytoczonych nadzorował E. vel Fryta, która znalazła nowy dom. 

 


gruszka by Anna Grabowska



by Alicja piec i mój imbryk. Nawet woda leci jak należy z dupy hehehe 



Justyna Skowyrska-Górska artystka, ceramiczka, instruktorka ceramiki z Łucznicy właścicielka pracowni JUSTa w Warszawie 
Alike_pracownia na IG www.alike.pl 
Jagoda Gary Jagi która uczy na kole, ale też ma w sprzedaży naczynia inspirowane archeologicznymi naczyniami. 
Marysia Piekarz-Gowarzewska galeria_margo



Stowarzyszenie Akademia Łucznica 
Łucznica 12 Pilawa 

W Akademii można odbyć kursy z: batiku, ceramiki,  rysunku oraz malarstwa, sitodruku, kaligrafii, witraż czy wiklina. Na terenie Akademii organizowane są warsztaty dla dzieci oraz plenery. 









Nieużytki

Nieużytki



Mieszkam na osiedlu, które stworzono obok osady fabrycznej. Fabryka wyprodukowała m.in. papier na którym spisano konstytucję. Jak kiedyś wspominałam pochodzę z rodziny fotografów. Dwie kobiety w mojej rodzinie na przestrzeni wieków uwieczniały ludzi. Moja babcia kształciła się na mistrza fotografii tuż po zakończeniu II Wojny Światowej. Jej atelier fotograficzne mieściło się na Krakowskim Przedmieściu. Według legendy przyjmowała niemieckich oficerów, a w piwnicy przetrzymywała Żydów. Ile w tym prawdy, pewnie się nie dowiem. Mieszkała na Pradze, na Woli aż ostatecznie trafiła do Konstancina, gdzie mieszkała w willi Zameczek, a później przy Piłsudskiego, gdzie prowadziła swój zakład. Tam odbywały się słynne czwartkowe obiadki. Ja pamiętam dom przy Źródlanej, wychowanie się po drugiej stronie Parku Zdrojowego. A potem przenosiny na osiedle, które nienawidziłam póki nie wpadłam na przyjaciółkę z przedszkola. Mama pracowała jako fotograf od najmłodszych lat pomagając babci. Moje pierwsze najtrwalsze wspomnienia z dzieciństwa związane są z przesiadywaniem w studio oraz magią analogicznego wywoływania zdjęć. Wywoływanie zdjęć w ciemni było dla mnie magią. Zboczyłam z drogi, którą podążały. A jednak fotografia jest obecna w moim życiu od najmłodszych lat. Pewnie nie będę żyć z fotografii jak one, ale sprawia mi dużą frajdę łapanie kadrów. Dzięki mamie patrzę, kadruję otaczającą mnie rzeczywistość. Na kursie fotografii poznałam swoją psiapsię. 



Żeby nie było tak pierdząco-słodko. Uzyskanie od mamy aprobaty, że zdjęcie jest dobre wymagało lat pracy hehehe Mnie ciągnie do reportaży, miejskiej fotografii. Lubię obrazy, które mówią same za siebie i nie potrzebują słów. Do tego uwielbiam nieużytki. Opuszczone, porzucone nabierające własnego życia przestrzenie w najbardziej nieoczywistych miejscach.  


Kasia opowiedziała mi o nowym projekcie w którym brała udział. I tak bardzo chciałam się nim podzielić, ale musiałam poczekać aż zakończą się działania w ramach projektu Biennale Nieużytków. 

To co zobaczycie poniżej to kadry parku miniatur znajdującego się w samym centrum stolicy na rogu Marszałkowskiej oraz Świętokrzyskiej na działce, która jest w prywatnych rękach. Miniatury przedstawiają perły przedwojennej architektury m.in. Wielkiej Synagogi. Sama historia działki jest fascynująca. Pan Tadeusz Koss odzyskał działkę należącą do jego dziadka, na której terenie przed wojną stała jego kamienica. Początkowo działka stała pusta. Miasto uwzględniając plany zagospodarowania terenów nie wyraża zgody na odbudowę przedwojennej kamienicy ani na budowę nowych budynków. W efekcie właściciel stawiał na swojej działce pamiętne budki z gastronomią czy ekstrawagancki samolot w którego bebechach mieści się bar. Działania miasta przyczyniły się do likwidacji zabudowy. W ich miejsce ostatecznie pojawiły się miniatury, które obecnie niszczeją. Autor miniatur Rafał Kunach wycenił konserwację na 100 tys. Parkiem miniatur nie interesuje się żadna z instytucji czy organizacji. Miniatury ulegają procesom dewastacji w otoczeniu licznych nieużytków śmieciowych. Działka po śmierci Pana Kossa została sprzedana. 


Pomysłodawcy Biennale Nieużytków pragnęli odszukać miejskie nieużytki i odnaleźć ich znaczenie w dzisiejszym kontekście społeczno-publicznej debaty dotyczącej zmian jakie zachodzą w obrębie miasta. Organizatorzy zachęcają do uważnego obserwowania mijanej codziennie przestrzeni w poszukiwaniu miejsc, które z jednej strony odstraszają jednocześnie zaciekawiają przechodnia-obserwatora. Dzięki swej nietuzinkowości mogą wejść w obopólną  interakcję, co w konsekwencji może pociągnąć za sobą pewne przemyślenia dotyczące naszego miejsca w przestrzeni miejskiej, publicznej czy nawet naszej codzienności w kontekście mijanej codziennie przestrzeni. Z drugiej strony przyczynić się do pewnych działań jakich mogliśmy doświadczyć w zeszłym tygodniu dzięki działaczom m.in. z Grupy w Działaniu. 

Niech obraz przemówi sam za siebie. 












Grupa w terenie poszukująca i eksplorująca miejskie nieużytki. 


Spotkanie po wernisażu w Pawilonie Zodiak. 


Cztery zespoły w ramach Biennale Nieużytków pod okiem opiekunek i opiekunów definiowało hasło nieużytki w kontekście budowania naszej tożsamości również w odniesieniu do przestrzeni miejskiej. Opiekunką grupy, która odkryła park miniatur była Kamila Szejnoch. W skład grupy wchodziły następujące osoby: Maciej Bykowski, Nawojka Gurczyńska, Barbara Jędrzejczyk, Katarzyna Kowalska, Michelle Mbazuigwe, Barbara Pazio, Gabriela Piwowar. 

Do 17 grudnia możecie jeszcze uczestniczyć w ostatnich wydarzeniach organizowanych w ramach Biennale Nieużytków.  

Fundacja Kulturotwórcza Grupa w Działaniu   

 

Za każdym początkiem kryje się kolejny początek

Za każdym początkiem kryje się kolejny początek



Doskonale pamiętam uczucie, które towarzyszyło mi w momencie, kiedy wysiadłam z samochodu. Jedyne, co byłam w stanie z siebie wydobyć to "WOW". Widok zaparł mi dech, zabrakło słów, żeby opisać to co widzę, a tym bardziej co czuję. W Bieszczadach zadeptanych przez ludzi nie było miejsc, więc wpadł pomysł gór w których spędzałam dzieciństwo, ale jakoś tak przypadkiem wyszedł nam Beskid Niski. Dostałam wariackiej gorączki pod tytułem rzucam wszystko kupuję kawałek ziemi i żyję w tym boskim odosobnieniu. Okazuje się, że im więcej przeszkód, wybojów i zakrętów w moim życiu tym bardziej nie mogę znieść tu i teraz i jednocześnie coraz bardziej pragnę wywrócić wszystko do góry nogami, bo przecież można jeszcze bardziej, prawda. Przebijmy to, co nam życie zaserowało, a co. 

Od jakiegoś czasu balansuję między rzucam wszystko, a próbą przetrwania na kanapie kolejnego dnia. Wszelkie myśli orbitujące między porzuceniem dotychczasowego życia okazują się formą ucieczki od tego nieznośnego bytu codziennej rzeczywistości. Ucieczki od momentu w którym siadasz na dupie i mierzysz się z tym, co się tutaj odjebało po zastanawianie się, co dalej. Ja namiętnie odbijam się od NIE WIEM. Niby wiem, ale NIE WIEM.
 
I momentami to mnie przeraża, bo przecież funkcjonujemy w bombardującej nas rzeczywistości gdzie wszyscy wszystko wiedzą, dużo robią, a nawet więcej zapierdalają jak pojebane chomiki w kołowrotku i świetnie się przy tym bawią. A to przecież tylko wycinek czyjegoś życia. Taki, który chcą nam pokazać. Czasami jedyne na co masz siłę albo ochotę to odurzanie się coraz większą ilością obrazków z cudzego życia. Ile razy gapiłam się jak sroka w gnat na VANY, które można przerobić na dom na kółkach i ruszyć w siną dal. Napawałam się wyimaginowaną wizją swojego cudnego życia w drodze. Tak bardzo brakuje mi w meanstreamie nudnej codzienności, która niema sił się przebić, bo nuda się nie sprzedaje, a przecież jest domeną naszego życia. Dlatego polecam odwiedzić na IG Ciarkowską #każdegodniatensamkadr z kubkiem z Muminkowej rodziny. Żadnych ekscesów, chyba, że wyjście do lumpa, spacer czy kawa i kawałki zmagań z pisarską niemocą. Jestem jej wdzięczna za każdy kadr, bo przywraca mnie do życia. Wręcz osadza w nim na nowo. 


Prawda jest taka, że potrzebowałam zatoczyć krąg. Ostatni rok przeczołgał mnie najbardziej w mojej niespełna czterdziestoletniej karierze. Wysiadając z tego samego auta, o znamiennym kolorze orange atacama, móc ponownie zatopić się w trawie i ujrzeć przepastną połać zieleni otaczającą Kamarkę, po raz kolejny straciłam dech. Tym razem nie tylko z powodu rozpościerających się przede mną widoków, ale poczucia, że dotrwałam. Ten wyjazd miał być dla mnie klamrą. Nagrodą. Przetrwałam. Powiadają, że co cię nie zabije to cię wzmocni. Niektórzy uważają, że spotyka nas w życiu tylko tyle ile jesteśmy w stanie dźwignąć. Nie pisałam się na bycie siłaczką. Potrzebowałam znów znaleźć się na szlaku, iść, maszerować. Nie myśleć, zapomnieć. A jednocześnie właśnie tu, nigdzie indziej stworzyć sobie przestrzeń do tego, żeby móc spotkać się wreszcie ze sobą, ze swoimi myślami, z tym co przeszłam, gdzie zaszłam i gdzie chcę podążać dalej. 

Kilka razy usłyszałam, że jestem dzielna. Żadnego ze swoich działań nie uważam za czyn godny tego miana. Dzielni są obywatele i obywatelki Ukrainy mierzący się z jawnym zagrożeniem życia. Czy wszelkie osoby, które pozostają na terenach objętych działaniami wojennymi, mierzącymi się z głodem. ubóstwem. Walczących każdego dnia o prawo do bycia sobą, stające w szrankach z reżimem. Ja podjęłam rękawicę, bo cenię życie. Najsilniej zakorzeniony mamy instynkt przetrwania. 


W dole Jaśliska, a my jesteśmy na dawnym trakcie węgierskim. Strasznie wiało, więc grzane wino okazało się zbawienne. Tędy przewożono wino z królestwa węgierskiego, więc jak na to nie patrzeć oddaliśmy cześć tradycji. Powiadają, że przewożono szlakiem handlowym ok 350 tys. hektolitrów wina i innych produktów. Do ochrony traktu król Kazimierz Wielki w 1366 roku powołał Hohenstadt Wysokie Miasto, które z czasem przyjęło miano Jaśliska, które ze wzgórza dopatruje św. Jan Nepomucen, patron od złej wody i dobrej sławy. 

Dogadzamy sobie ile wlezie. 




Jak przystało na emerytów i rencistów, z całym szacunkiem mówię o sobie, wybraliśmy się do uzdrowiska w pięknym Rymanowie Zdroju. Wyposażyłam się w magnes najbardziej obciachowy do kolekcji, nawiedziłam klaustrofobiczny lumpeks, który opuściłam szybciej niż bym dała po sobie poznać. I jak to ja wygrzebałam książkę o Beskidzie dla dzieci. Chcieliśmy napić się wody świętej tfu uzdrawiającej wszelkie schorzenia, ale oczywiście pijalnie były zamknięte na cztery spusty. Mogłam obejść się smakiem wylizując witki tężni. Nie wspomnę o czajniczku do picia wody do kolekcji. 





za to znalazłam opuszczony szpital 


Na pocieszenie miała być szarlotka na ciepło z lodami, ale wiadomo wyjedli kuracjusze. Dostałam zamiennik w postaci sernika nie zabił mnie, więc to już połowa sukcesu. A kozioł z pozdrowieniami dla Siostry Ploty. 

tu próbuję zrobić artystyczne zdjęcie w nocy, bo było zjawiskowo, ale wyszło jak wyszło. 
dla porównania poniżej macie drzewo w oryginale 



Opowieści ze szlaków. W zeszłym roku wybraliśmy się do brodu na Bielczy, gdzie zostawiliśmy auto i ruszyliśmy ścieżką dydaktyczną, żeby zdobyć Kamień nad Jaśliskami (857 m). Dopiero teraz odkryłam po fakcie, że mamy na koncie jeden ze szczytów korony Bieszczad. Rzucaliśmy wtedy monetą czy wracamy szukać jam czy wracamy i uderzamy na Czeremchę (patrz pierwszy wpis o Jaśliskach). Tym razem postanowiliśmy wrócić i poszukać kamieniołomów. Obraliśmy inną trasę dla urozmaicenia drogi. I tak trafiliśmy do Pana Jacka i Gutkowej Koliby znajduję się niedaleko szlaku na Kamień. Jak się później dowiedzieliśmy Pan Jacek przez jedenaście lat starał się o wyznaczenie przez PTTK zielonego szlaku. Na miejscu można spotkać taką kudłatą słodycz, która odprowadzała nas jak wspinaliśmy się na górę. Kupa szczęścia w wymiarze 60 kilogramów. (zdjęcie powyżej). 


W dole majaczy się Gutkowa Koliba oraz Kamarka.


Żeby nie było tak pierdząco-słodko w tym sielankowym obrazie. Pan Jacek nas ostrzegał, ale ja nie omieszkam o tym napisać. Powyższe zdjęcia to obraz SZLAKU na której urządzono wycinkę drzew, pozostawiając teren momentami nie do przejścia. Trzeba było nieźle się nagimnastykować. Ścieżka zdrowia dzięki kochanym ludziom oraz innym ludziom, którzy na to pozwolili. W kwestii leśnictwa jestem totalną ignorantką, rozumiem, że czasami wycinki są potrzebne, zakazane na terenach chronionych rezerwatów, ale to jest kuźwa szlak po którym chodzą ludzie i mogą sobie zrobić krzywdę. Gdyby któreś z nas zwichnęło sobie nogę to dojazd jakichkolwiek służ byłby niemożliwy. Czasami mam wrażenie, że po pierwsze jesteśmy największymi szkodnikami stąpającymi po tym świecie, do tego myślimy tylko o sobie, bo do głowy nam nie przyjdzie, że może ktoś inny z tego skorzysta. 




W środę przed wyjazdem zostałam namówiona na wyprawę do lasu, pobudka po 5 rano. Jedyny sport jaki toleruję to wędrowanie, trekking i pływanie. Reszta nie jest dla mnie. Nie spotkacie mnie na siłce, sorry. Nie moja bajka. Ewentualnie rower, ale tylko na ścieżkach dla emerytów i rencistów, żadnych wybojów. Idziemy sobie szlakiem i dwójkę ogarnia grzybobranie. Na pierwszy rzut trafione okazałe sztuki trujących grzybów, coś w czym ja się specjalizuję. Takich nie zbieramy, żeby nie było. Ale przyznacie podręcznikowe okazy. 


Ale to, co spotkaliśmy później przeszło wszelkie moje wyobrażenia i nawet mnie ogarnęła ta złota gorączka grzybiarza. Borowik wielkości ludzkiej ręki. 


Dla porównania poniżej mamy podgrzybka wielkości ludzkiego buta rozmiar 37. 
Tu mamy szczęśliwą poławiaczkę grzybów z całym plecakiem. W piątek należało zrewidować plan wyprawy do schroniska w Zyndranowej przez uroczą ścianę deszczu, więc wybraliśmy się do pobliskich miejscowości w poszukiwaniu SŁOIKÓW, co poza sezonem okazuje się graniczyć z cudem. Ale udało się i w piątkowe popołudnie przyrządzałyśmy pierwsze słoiki, suszyliśmy oraz gotowaliśmy strawę, której nie pożałowałby nawet Gerart (zdjęcie poniżej). Tu nadmienię, że dla zasady nie jadam grzybów. Nie tknę zupy grzybowej, a ta potrawka z zebranych samodzielnie grzybów była misio-miso. 





Nie chcąc wracać przez wycinkę drzew w dół, widząc te wszystkie połamane, skręcone kończyny górne i dolne, wybite stawy oraz zęby hehehe postawiliśmy na przechadzkę żółtym szlakiem nadrabiając drogi. Ale było warto, bo przeszliśmy koło pozostałości po PGRze na końcu świata, gdzie wrony zawracają. Później przez wieś Lipowiec, łapałam stopa, ale skończyło się powłóczeniem nogami do domku. 


Lipowiec. To są magiczne tereny dla takich domorosłych miłośników historii jak ja. To z tych terenów wypędzano społeczność łemkowską w ramach akcji Wisła. Tu znajdziemy fundamenty cerkwi, cmentarza czy wsi Czeremcha. Po wojnie tereny przejął PGR, a cerkiew rozebrano w latach 1956-67. Ku mej radości idąc na Kamień odkryliśmy odnowiony kirkut ze znalezionych płyt, które posłużyły za budowę tamy na Bielczy. A ówczesny właściciel działki zamienił cmentarz na ziemię uprawną. W latach 2015-2016 wydobyto część macew. W 2017r. po wieloletnich negocjacjach działka została odkupiona przez Centrum Historii Żydów Polskich w Dynowie. Historia niczym z Pokłosia, na szczęście nikogo nie powieszono na drzwiach stodoły. Macewy odrestaurowano i przewieziono w 2022 do Jaślisk. 






Kilka kadrów z Jaślisk. Kocham te domki. Niestety ten czerwony popada w ruinę. Jedno z najstarszych domostw znajdujących się na rynku zawaliło się na przestrzeni tego roku. W piątkową deszczową aurę obejrzeliśmy Truskawkowe wino. Najwięcej radochy miałam z rozpoznawania znajomych miejsc. W filmie widzimy macewy w rzece, a scenariusz powstał na podstawie opowieści Andrzeja Stasiuka, więc rarytas, który gorąco polecam.   





W środku wyjazdu wybrałam się zdobyć Łysą Górę z Gają, co było błędem, bo pies postanowił kilka metrów od domku strzelać fochy godne ośmiolatki, więc momentami miałam dodatkowe obciążenie podczas trekkingu. Przeplatane ochotą wystrzelenia psa w kosmos zamiast Łajki. W ostateczności nie zdobyłyśmy szczytu, bo zgubiłam szlak. Jeszcze kilka lat temu wkurwiłoby mnie to na maksa. Nie przeczę miałam wnerwa na psa za stawianie czynnego oporu przez 3/4 wędrówki. Dla mnie najważniejsze było samotne wyjście i otulenie się przestrzenią. Jak o tym myślę teraz to widzę to jako metaforę mojego życia, a przynajmniej ostatnich lat. Niby szłam wyznaczonym torem, ale zboczyłam z trasy i zgubiłam drogę. I obecnie nie wiem dokąd zmierzam. Pierwszy odruch to panikowanie. A ja przysiadłam dwa razy, skapitulowałam jeśli chodzi o psa, który nie miał ochoty iść ze mną tam, gdzie ja chciałam, więc musiałam zawrócić i znaleźć inną drogę. I właśnie tak się czuję. Zgubiłam się, poddałam, wracam na trasę. Znajduję na koniec rozwidlenie, ale widząc reakcję Gai, poddaję się po raz kolejny i wracam do domku z myślą, zahaczę o bar czeremcha napiję się grzańca. Zamknięte na cztery spusty. Wtedy siadam na ławce i śmieję się sama do siebie, bo jestem uprzywilejowaną białaską ze stolicy, która przyzwyczajona i rozpieszczona przez miasto ma w sobie pewność, że wszystko będzie otwarte i dostępne. A tu życie toczy się i kieruje własnymi prawami, a ja nie wiem czy jestem gotowa na taką zmianę. Nieustannie pozostaję w zachwycie nad tym miejscem. Ale jak po raz kolejny jedziesz w Bieszczady czy w Beskid zaczynasz dostrzegać codzienne życie. Wykluczenie komunikacyjne, ograniczony dostęp do kultury, życie toczące się według zegara słonecznego i pór roku. I z daleka, na chwilę wygląda to pięknie oraz kusząco. Ale to nic w porównaniu z codziennym życiem. Do którego trzeba dojrzeć, a może nawet dorosnąć, żeby się na niego zdecydować. Nadal będę karmić swoją duszę wędrówkami, wyjazdami, byciem w drodze, bo to część mnie. To jak woda dla ryby, którą jestem. Nie wyobrażam sobie dalszego życia bez tego. 


Podczas pobytu kończyłam Wspomnienia z nieistnienia Rebecci Solnit w których dzieli się po części swoją drogą jako pisarki. Wgniotło mnie to, co napisała w Mężczyźni wyjaśniają mi świat, co w kontekście słów Jarosława Kaczyńskiego jest takie w punkt, że aż boli na wskroś. Czasem zastanawiam się ile jeszcze przełkniemy zanim postanowimy coś zmienić. Czy może takim myśleniem karmię swoją bańkę, bo JK reprezentuje ludzi, którzy myślą podobnie. W sieci oburzenie, a ja myślę, że on po raz kolejny umacnia dobrze mające się podziały ról, co i ile i komu można. Z naciskiem na to, że mężczyzna to nawet pić może więcej. A kobieta jak zacznie wcześniej to jakie ma konsekwencje w nie spełnianiu swojej podstawowej funkcji do której jest stworzona, bo przecież do żadnej innej nie, rodzenia dzieci. Doświadczyliśmy sytuacji skrajnych pandemia, agresja wojny na Ukrainę, ograniczanie praw kobiet, agresja, przemoc. Jak przyjrzymy się z boku na świat zmierzamy w czeluść, przepaść człowieczeństwa. Chcę zobaczyć nadzieję w mroku, którą dała mi ludzka solidarność. Jakby wpisana w polskie dna, która uwidacznia się przy wielkich gestach, ale znika w codzienności. 

Nie pisałam od ponad roku. 
Bałam się tego czy jeszcze potrafię. 
Czy jeszcze mam coś do powiedzenia. 
Czy jeszcze kogoś to zainteresuje. 
Chcąc dojść na Łysą Górę znalazłam tabliczkę do nieba daleka droga. 
Czasem chcę pobujać w obłokach widząc siebie w VANie, w domku w totalnej głuszy z dostępem do jeziora z pracownią ceramiczną w garażu, bo czasem mi to pomaga uciec od nadmiaru. Ale lubię też wracać na ziemię i być i żyć codziennością. Nudną powtarzalną stateczną codziennością. I taki ten mój wpis urywany, przydługi, o wszystkim i o niczym. Ale lepiej czasem taki niż żadny. 





Wspomniałam o tych miejscach, publikacjach:
https://gutkowa-koliba.pl/
Rebbeca Solnit "Mężczyźni objaśniają mi świat" "Wspomnienie z nieistnienia" "Zew włóczęgi" będzie przy okazji ;-) 
Anna Ciarkowska autorka Pestek, Dewocji. 


 

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger