Zostaw, to nie Twoje

Zostaw, to nie Twoje



Dzisiaj słuchałam Aleksandry Radomskiej opowiadającej o pędzeniu za celami-marzeniami, które jak czasami się zastanowimy nie do końca mogą być nasze. Czy wszyscy musimy chcieć i mieć to samo? Pandemia sprawiła, że usiadłam na dupie, bo okazało się, że nie wiem jak mam dostosować swoją pracę do zastanych realiów. To była dla mnie niezła lekcja pokory. Czy wyszłam z tego cało? Może lekko poobijana, bo z lekkim bólem pleców, ale okazało się, że nawet w takich ekstremalnych warunkach jestem w stanie zorganizować sobie siebie i swoją pracę. Przekroczenie murów modernistycznej budowli po kilku miesiącach nieobecności uświadomiło mi, że jednak wolę stacjonarnie, w gabinecie i że bez dzieci to nie to samo. Moja praca jednak opiera się na bezpośrednim kontakcie. Chcę powrotu do normalności i tylko tym tłumaczę sobie zachowanie ludzi, którzy lekko sobie odpuścili fakt, że pandemia trwa nadal. 

Zamknęłam pewien etap zawodowy - przypłaciłam go rozwolnieniem, ale ku mojemu zaskoczeniu wyszło lepiej niż zakładałam, co dało mi też mocno do myślenia. Ze stories Radomskiej zostało ze mną stwierdzenie zostaw, to nie Twoje. Wieki temu, jakieś dwadzieścia z górką, podjęłam decyzję nie do końca w oparciu o to, co sama chciałam. Byłam młoda, naiwna i zachłysnęłam się tym pomysłem jak indor. Wtedy wydawało mi się, że to jest moje, więc jak plan legł w gruzach, byłam zdruzgotana i nie wiedziałam, co dalej, bo planowi podporządkowałam wszystko i nie miałam w rękawie planu B. Nie przyszło mi wtedy do głowy: hej mała, możesz zrobić to sama, bo nie do końca byłam przekonana, że to MOJE nazwijcie to jak chcecie przeznaczenie, droga, misja. Może też za bardzo wzięłam sobie do serca życzliwe słowa. Może rzeczywiście trochę nie wierzyłam w siebie, a może tak po prostu od początku to nie było moje. Trafiłam w drugim semestrze na zajęcia, które wszystko odmieniły. I nawet wtedy jak już przeczuwałam, że to jest to, bałam się do tego przyznać na głos. Nadal nie wierzyłam, więc podejmowałam jakieś pochopne działania, żeby nie było, ale nadal z taką dozą nieśmiałości i niepewności. Jak się domyślacie zakończone fiaskiem. Mijają kolejne lata. Trafiam na studia doktoranckie, bo mi powiedziano proszę złożyć papiery, praca na uczelni to jest to, o dostała się Pani, a nie mówiłem, gratulacje :-) spędziłam na uczelni 8 lat. Miałam taki moment, że myślałam, co mogłabym zrobić przez te osiem długich lat. Już dawno miałabym to i tamto zrealizowane... koleżanki wychodzą za mąż, rodzą dzieci, a ja bujam się z doktoratem, którego końca nie widać... rzuć to w cholerę, nie oszukuj się to nie jest dla Ciebie. Byłoby z górki, ale jak to ja uważam, że nie ma nic bez przyczyny albo próbuję sobie tak tłumaczyć te swoje nieudolne odchodzenie i podejmowanie szybciej decyzji w osiem lat. Wiecie, ja do samego końca wierzyłam, że mi się uda. Praca naukowa miała być połączeniem przekazywania i dzielenia się wiedzą i doświadczeniem oraz możliwością pisania - jak dla mnie miodzio, poza tym wyryłabym sobie na nagrobku dr, ale... Wszystko pięknie, ale nie kosztem siebie. Do tego, żebym powiedziała sobie zostaw, to nie Twoje trzeba było dojrzewać, długo dojrzewać niczym te sery długo dojrzewające. Śmierdzą niemiłosiernie, ale smaczne są, więc człowiek je trzyma dalej. 
Czy żałuję tych lat? Nie, choć czasem jak chcę sobie dowalić to wyrzucam sobie, że mogłabym wcześniej zebrać dupę w troki. Pewnie i bym mogła, ale z jakiś mnie tylko znanych powodów nie zrobiłam tego i to jest w porządku, 
nie kop leżącego i kwiczącego, dobra. Tak naprawdę to jestem jedyną osobą, która może i ma prawo to oceniać.

Z pisaniem było podobnie, bo ja mam niezłe zapędy, zwłaszcza na początku. Wiecie widzę oczami wyobraźni te tłumy, tysiące lików, jak już rzucam pracę na etacie i odrywam kupony szczęścia, a później dupa z tego wychodzi, 
to się niby boczę, to się niby obrażam, ale lubię pisać nawet jak nie mam fanów i zasięgów wystrzelonych w kosmos. Wydam sobie siebie samą, a bloga będę jeszcze pisać póki gdzieś jeszcze bywam i mogę się tym dzielić. 

Zastój tu nastał z oczywistych powodów - nastała pandemia. Przestawiliśmy się na jedzenie domowe lub z dowozu jako przodująca leniwa buła, która jednak chciała wesprzeć kilka knajp, zwłaszcza tych bliższych serduchu. W między czasie podjęliśmy życiowo ważną decyzję o przeprowadzeniu się, co w odstępie i na skutek pewnych wydarzeń
w moim przypadku na przestrzeni roku następuje już drugi raz. Oczyszczanie mieszkania, remont, mierzenie się
z dziwnie pączkującą stertą kartonów to moja rzeczywistość od początku roku. Ale finalnie udało się i jesteśmy na swoim, co wiąże się nomen-omen z eksplorowaniem starej-nowej przestrzeni życiowej.
Zaraz przejdziemy do smaczków, bo przecież tylko na nie czekacie. 
Przebieracie nóżkami, a ja sadzę egzystencjonalne pierdy. 

Pandemia wywróciła życie do góry nogami wszystkich, nawet jak się do tego nie przyznają. Człowiek musiał zrezygnować z wielu rzeczy, musiał przełożyć i odłożyć na nie wiem kiedy wiele planów. Mam momenty, kiedy widzę, co kto robi, jak robi, gdzie robi i już się wyrywam, już podwijam kiecę i lecę... Ale może teraz będę miała w sobie - zostaw, to nie Twoje. Ty masz swoje i zobacz, doceń to, co masz. Resztę zrealizuję z lekkim opóźnieniem po swojemu i w swoim czasie. 

Po tak długim wstępie czas na to, co was najbardziej interesuje. 
Przenieśliśmy się na obrzeża stolicy, w okolice mocno industrialne Starej Papierni.
. Odzwyczaiłam się od przenikającej szpik kości ciszy, kumkania żab i chmary krwiożerczych komarów. 

Po moim przypłaconym rewolucją żołądkową zmaganiu wybraliśmy się na obiado-kolację do Szmaciarni, powszechnie znanej jako Centrum Handlowe Stara Papiernia. Ale do pożaru w 1984 roku mieściła się tu szmaciarnia, czyli budynek produkcji papierni górnej. Pożoga sprawiła, że przez lata budynek stał w ruinie odłogiem aż znalazł się prywatny inwestor, który zachowując jej pierwotny charakter wkomponował współczesne elementy. W samym centrum nie ma za wielkiego wyboru, jeśli chodzi o jedzenie - mamy ofertę śniadaniową, sushi oraz kawiarnię, więc wybór był prosty. 

Pomidoro oferuje specjały kuchni włoskiej, a ja kocham pasty, wszelkie twory z nadmiarem glutenu, ciągnące sery, soczyste pomidory, oliwy, bazylię. 

Na przystawkę zdecydowaliśmy się na caprese, bo jestem miłośnikiem mozarelli, bazylii, pesto i pomidorów. Zresztą w prostocie tego dania tkwi całe piękno. Nie wspominając o kolorystyce nawiązującej do włoskiej flagi. 
(patrz pierwsze zdjęcie). 



Na danie główne poszło spaghetti alla carbonara oryginalnie przyrządzana bez śmietany oraz pierś z kurczaka zagrodowego na liściach szpinaku podawana z frytkami z batatów. Sami rozumiecie szpinak i frytki z batatów. Powiem tak moje danie było dobre, delikatne mięso idealnie komponujący się szpinak ze słodkością rozpływającej się bataty. Ale makaron z boczkiem i jajkiem jakoś nie zachwycił. Parmezan podano później. 

Wprawiony czytelnik wyczuje... ale czające się niemiłosiernie za rogiem. Wystój lokalu cieszy oko, bo nawiązuje do charakteru budynku, poza tym mam słabość do piękna surowej cegły. Osobiście czułam się tam lekko sztywnie, jakby pretendowano tu do miana pięciogwiazdkowej restauracji, a mnie lokale włoskie kojarzą się z gwarem, gościnnością, rodziną atmosferą rodem z ochockiego Non Solo, gdzie od progu wita mnie gospodarz z włoskim zaśpiewem 
w głosie i od razu czuję się jakbym przeniosła się do małej Italii, a tu sztywność i ą ę bułkę przez bibułkę. 

Obsługa jest przesympatyczna, dbająca o klienta, co mnie też nie dziwi jak na dzień dobry dowiadujesz się, że do każdego rachunku bez względu na ilość gości dolicza się 10% za obsługę. Szczerze, chciałam wyjść, ale świadomość, że w pobliżu nie ma alternatywy usadziło mnie skutecznie na tyłku. Jednak moje główne ale dotyczy tak naprawdę cen, które są tak mocno zaporowe, że z wrażenia na ich widok mnie zatkało. Nawet warszawka tak nie daje po kieszeni. Moje danie główne było najtańsze 59zł, choć nie z tego powodu je wybrałam, świętowałam, więc mogłam sobie pozwolić na wybór tego na co miałam ochotę. Cena za spaghetti 39zł - za makaron z jajkiem i boczkiem. Do tego picie oraz wspomniane 10% za obsługę... Napomnę, że nie mają dużego wyboru, jeśli chodzi o wina. Na sali było bardzo mało gości, co można tłumaczyć pandemią, ale... na deser już się nie skusiłam. Czy wrócę? Raczej nie, bo z dowozu mam najlepszą włoską pizzę od Inferno tak niepozornego lokalu ukrytego w zaułku, że przechodząc koło niego nawet nie zwróciłabym na niego uwagi. I nie dają tak po kieszeni, a z ręką na sercu nigdy nie jadałam pizzy z dowodu na tak idealnie kruchym cieście (zdjęcie poniżej). 



O to ona bohaterka konstancińskiej sceny gastronomicznej pizza od Trattorii Inferno 
w wersji parmeńskiej z szynką, pomidorkami koktajlowymi, parmezanem, rukolą. 
To jest najlepsza pizza jaką jadłam z dowozu. 
Cienkie ciasto, które zachowuje swoją chrupkość do ostatniego kęsa. W niczym nie przypomina tych gumowych wersji, które miałam rzekomą przyjemność kosztować podczas dłużącej się pandemii, więc jeśli kiedyś będziecie przejazdem to gorąco polecam. 



Żeby nie było tak smętnie i ponuro. Gaja zatruła się jedząc coś w ciemnościach podczas wieczornego spaceru w parku w którym latarnie nie działają, może oszczędzają na prądzie, co skończyło się reperkusjami, gorączką i serią niechcianych zastrzyków. Przy okazji sprawdzaliśmy klinikę weterynaryjną w okolicy, a wracając odkryliśmy mały lokalik, który okazał się dopiero, co otwartym showroomem i to nie byle jakim, ponieważ kawy z mieszczącą się na tyłach w części magazynowej palarnią. 

Wiecie serce się raduje, bo do pełni szczęścia brakuje craftów, których nie uraczysz w tych okolicach hehehe Dostaliśmy zaproszenie na sobotnią degustację kaw. Na takie zaproszenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba. 

Dwóch uroczych brodaczy wraz ze swoją rodziną od 2016 prowadzi Bearded Coffe oferujące kawę i akcesoria. 
W konstancińskim lokalu obok czarnego naparu pojawi się kolekcja rękodzieła ceramiki, szkła oraz kowalstwa artystycznego. Degustowaliśmy słodkości, ale oczywiście najbardziej skupiliśmy się na piciu kawy. Mnie najbardziej zachwyciła nitrowana. Mam słabość do nitrowanego piwa z Wrocławia, co to skradło mi serce, a teraz jeszcze kawa macerowana na zimno z azotem. Chyba już wiem, co chcę dostać na gwiazdkę :-D 



Sami zaopatrzyliśmy się w Royal Blue Mountain Honduras - arabika z przyjemną nutką słodyczy orzecha, czekolady dopełnioną nutą cytrusa. 






całkowitym zaskoczeniem i nowością było dla mnie skosztowanie naparu z suszonych owoców kawowca, czyli cascary. Początkowo efekt uboczny produkcji kawy, który zyskał drugie życie, choć farmerzy z Jemenu i Etiopii, których nie było stać na picie kawy raczyli się właśnie naparem przyrządzanym z cascary. Przygotowuje się ją jak herbatę, ale jest też idealna na cold brew, ma piękny intensywny owocowy zapach, a w smaku jest lekko kwaskowata, ale z domieszką kofeinowego kopa.   


Bearded Coffe znajdziecie przy wjeździe do Konstancina przy ulicy Warszawska 60 
Trattoria Inferno Warszawska 33
Pomidoro Centrum Handlowe Stara Papiernia Al. Wojska Polskiego 3 


Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger