Lunapark

Lunapark



 Bycie na ostatniej prostej ma swoje uroki. Jedną nogą jesteś już za, ale jeszcze część ciebie pozostaje i eksploruje nowe, bo czemu nie, skoro nadarza się okazja. Jeśli jesteście miłośnikami nocnego marketu to ucieszy was wieść o powstaniu LUNAPARKU z mini marketem ożywiającym prawy brzeg miasta. No dobrze, koulrofobicy lepiej niech idą za dnia, bo mogą się nabawić pogłębienia fobii przekraczając cyrkową bramę, ale kto z nas w dzieciństwie nie uwielbiał wypraw do lunaparku i różowej waty cukrowej. 


   Czasem szukamy czegoś tak bardzo, że nie umiemy zobaczyć, że to nie do końca to, czego chcemy, a raczej potrzebujemy. Początkowo tak nam się wydaje. Jesteśmy nawet skorzy oszukiwać samych siebie, że to jest właśnie TO i TYLKO to. Aż osiągniemy stan w którym mamy ochotę powiedzieć pier...dolę, mam dość, bo ile można. Poddaję się. To bez sensu. I wtedy dzieje się coś niesamowitego, jakby kawałki puzzli zaczęły trafiać na swoje miejsce. Zachodzimy wtedy w głowę jak to.. wystarczyło  odpuścić? Rezygnacja to bardzo trudna sztuka, bo żeby zrezygnować z czegoś najpierw trzeba wiedzieć, co się chce, co się czuje i czego się potrzebuje. A nie oszukujmy się często tego nie wiemy. Jak tu żyć? Uczyć się tego, sprawdzać, co tam w trawie piszczy. 

Czasem coś ci podpowiada to jest to. Wiecie taki mały chochlik w głowie, co uparcie próbuje stawiać przy swoim. Niektórzy mówią o nim intuicja. Czasem jej słuchamy, czasem zagłuszamy. 

Jak mówią, że za wcześnie to mówisz ok, czasem warto poczekać. Niektórzy nie podzielają mojego zdania i decydują się na coś gotowego i od ręki. Teddy's Burgery N'Bar poszły w ruch - cieknące sosiwo, spory kawał dobrego mięcha oprószony warzywami. Jedyny mankament to lekko przypalona bułka. Jednak maślane rozpływające się w ustach robią różnicę ;-)


Wiecie czasem potrafię być uparta, a może na przekór jak mam poczekać to tym bardziej chcę, więc dostałam frytki, żebym nie zgłodniała ;-) ostatnio słyszę to coraz częściej w knajpach hehehe 
Były spoko, za mocno posolone, a sos lekko pikantny. Jak dla mnie nadal najlepsze belgijskie znajdziemy w Amsterdamie, ewentualnie bliżej w centrum tuż tuż za Palladium.


   Powiedziałam, że nie wrócę do domu bez zdjęcia na KONIU - wiecie dziewczyny zrozumieją - jest coś magicznie kiczowato romantycznego w karuzelach same proszą się o to, żeby na nich przysiąść chociaż na chwilę lub dwie. 

Mini market do koloru do wyboru street foodowe przeboje - burgery w kilku wariacjach, curry, tacos, phad tai czy hot dogi w ciekawych odsłonach - piernikowe kiełbaski (jak dla mnie hit, ale tym razem się nie odważyłam hehehe). Dla wegelubnych też coś się znajdzie, więc dla każdego coś dobrego. Dla tych piwnolubnych inaczej również jak widać poniżej znajdzie się coś dobrego. 


 My tu pitu-pitu, a na leżaki trzeba iść i trochę naturalnej witaminy D przyjąć zastanawiając się
czy to przyjaźń czy już kochanie ;-) 


Z tego mojego czekania to wyszło tyle, że posiliłam się frytkami. Dobrze mieć przy sobie dobre duszyczki, co to zadbają o drugiego człeka. Poszłam sprawdzić czy już, bo uparłam się na curry mango z podpłomykiem własnej roboty - sami rozumiecie w moim mniemaniu było warto czekać godzinę albo dłużej, ale też nie przesadzajmy z tym czekaniem, ile można jak już kobieta głodna robi się zrzędliwa, a tego chcemy uniknąć dla dobra męskiego towarzystwa. 

Zdecydowałam się na spring rollsy oczywiście jak się czeka na coś innego to się traci coś innego - w tym przypadku KREWETKI no smuteczek był nie powiem, bo ja jestem krewetkolubna na maksa. Ale skosztowałam pozostałych i było w porząsiu jak na taki głodzik w upale ;-) chociaż nie powiem miałam ślinkę.. tzn. ochotkę na curry mango, oj miałam. Może innym razem - jak powiadają jak nam pisane to się spotkamy, dobra trzeba się czasem postarać, żeby się spotkało.    


spring rollsy na tle hocków klocków,
a poniżej ja szczęśliwa.
radujcie się zaglądajcie do lunaparku o każdej porze - fajne miejsce powstało. 


Lunapark nad Wisłą Wał Miedzeszyński 407 
niedaleko otwartych basenów, które pierwszy raz zobaczyłam. 
Chyba Moczydło robi swoje, bo tu na spokojnie można bez tłumów popluskać się do woli za 20zł 

Bieszczadzka nie całkiem święta Zona vol. 2 kontra rezygnacja w życiu

Bieszczadzka nie całkiem święta Zona vol. 2 kontra rezygnacja w życiu


Wpis o kolejnych wojażach Zony miał powstać po majówce. Jednak życie miało inne plany. 

 Gdyby mi ktoś osiem lat temu powiedział, że mogę zrezygnować i nie ma w tym nic złego to pewnie zrobiłabym to
o wiele wcześniej. Pewnie byłoby łatwiej gdybym wiedziała, jak mam to przeprowadzić. Jeśli wiesz, co chcesz, co czujesz i co zrealizujesz, jeśli zrezygnujesz, to jest łatwiej. A ja wewnętrznie ze sobą walczyłam, bo przecież to miała być moja droga - praca na uczelni, wydawanie swoich prac, przekazywanie wiedzy i dzielenie się swoim doświadczeniem. A tu nagle okazało się, że idzie jak po gruzie, z każdym rokiem jest coraz ciężej, pisanie idzie jak krew z nosa, a przecież wcześniej tak nie było. Od dłuższego czasu czułam, że coś nie zgrzyta, ale jak miałam zrezygnować? Jak przyznać i powiedzieć głośno - REZYGNUJĘ, sama z siebie, to wyłącznie moja decyzja. Nie szukać usprawiedliwień, łagodzących okoliczności, które jakoś wyciszą wyrzuty sumienia, sprawią, że wszyscy włącznie
z Tobą spojrzą na ciebie łaskawszym okiem. Trudno jest ciągle słyszeć w odpowiedzi no co ty, kto jak kto, ale TY zrobisz doktorat; nie szkoda ci czasu, pracy... więc podrzynasz sobie żyły dalej, udając, że jest ok*. Tak długo się oszukujesz, że zaczynasz wierzyć, że dasz radę chociaż w środku wiesz, że to błędne koło, które nie prowadzi do niczego, oprócz pogłębiającego się poczucia beznadziejności.  

Jak przebąkiwałam o rezygnacji wszyscy stawali na rzęsach przekonując w dobrej wierze, żebym tego nie robiła, no bo jak tak można po prostu zrezygnować - nie doprowadzić czegoś do końca, skoro się zaczęło. Nie zliczę ile razy słyszałam, że jak masz czegoś nie skończyć to się za to nie zabieraj. Skoro się zabrałaś, to teraz nawet jakby skały srały to powinnaś to skończyć.
Cena nie gra roli.


Czy jestem kimś gorszym bez dwóch literek przed nazwiskiem? NIE.
Skończyłam studia doktoranckie, ale podjęłam świadomą decyzję, że nie jestem w stanie złożyć merytorycznie dobrej pracy pod którą z czystym sumieniem mogłabym się podpisać własnym nazwiskiem.

Z ręką na sercu przyznaję trudno zrezygnować. Czasem człowiek musi przejść swoje, umorusać się po łokcie niczym w Bieszczadach, żeby zrozumieć i nauczyć się na przyszłość, że może inaczej, że nie ma nic złego w rezygnowaniu. Odpuszczanie pozwala nam stworzyć przestrzeń na coś, co w końcowym efekcie z perspektywy czasu może okazać się o niebo lepsze. Ciągnięcie czegoś za wszelką cenę jest bez sensu. Tylko trzeba samemu pozwolić sobie na odpuszczanie i zobaczenie, co się zadzieje, co przyniesie następny dzień. 

Chociaż czasami ubrana na cebulę, przemoczona jak nigdy w życiu, mam minę rodem z Bieszczad (zdjęcie powyżej) na widok błocka po kostki i zastanawiam się, co tu się odpitaja w najlepsze? Zaczęło się niewinnym spacerkiem do Cisnej śladami opuszczonej kolejki wąskotorowej dopóki nie przyszło nam zmierzyć się ze ścianą deszczu, niebo zaczęło ciskać piorunami jakby się odgradzało, że jeszcze nam pokaże jacy malutcy jesteśmy. Jedynie sosenki chroniły nas niczym lekko podziurawione parasole. Nie zapowiadało się, że przestanie padać, więc ruszyliśmy dalej. Dochodząc do drogi chlipało mi w butach niczym żaby na Woodstoku. Kierunek był wiadomy byle do domu, jednak samochód, który zatrzymał się jechał w przeciwnym kierunku. Chichot losu. W takich sytuacjach nie zastanawiasz się długo tylko wsiadasz i jedziesz. Widok mnie w łemkowskiej knajpie, jak ściągam tyle warstw ile jest to tylko możliwe, żeby nie zgorszyć publicznie, włącznie z suszeniem skarpetek, bezcenne. Grzaniec i ciepły posiłek najlepszym ratunkiem. Lekko osuszeni ruszyliśmy na teren festiwalu ZEW SIĘ BUDZI, a ja marzyłam o grubych suchych wełnianych skarpetach. 


Zona w tym czasie zwiedza artystyczne schronisko, gdzieś hen-hen, gdzie wrony mówią dobranoc i nie ma zasięgu. Pijemy za wasze zdrowie dziwiąc się, co ten los szykuje. 



Po takich przygodach towarzystwu należała się słuszna strawa w najlepszym lokalu w Bieszczadach, czyli Paweł nie całkiem święty w Smerku. Nie mogły się baby powstrzymać i zamówiły sobie spektakl parzenia herbaty, raz się żyje. Ta drobinka na ich oczach przeobrażała się niczym larwa z kokona w herbacianego motyla. Zajadka na maksa. Siedzą i wzdychają, co chwila. Obfotografowując namiętnie kolejne stadia przeobrażenia, żeby zachować tą chwilę.


Pod wódeczkę najlepsza swojska deska wędlin.
Postanowiliśmy zrobić bieszczadzki test na placek zbójnicki. Musimy przyznać, że ten nie dość, że zacnych rozmiarów to był najsmaczniejszy. Jak zresztą wszystkie serwowane przez nich regionalne dania, a próbowaliśmy misy pierożków czy garnuszka gulaszu z jelenia, nie wspomnę o kwaśnicy idealnej na takie iście nierozpieszczające aury pogodowe. Nie dziwią mnie kolejki ludzi wijące się poza restauracje. Jeśli będę kiedyś w tamtych okolicach to jest mój pewniak.



Rzeczowa kwaśnica powyżej, a poniżej piwa firmowe ważone lokalnie. Dawno nie byłam w lokalu w którym wszystko współgra. Od wystroju, po kartę menu i sprzedawane lokalne produkty. Nie wspominając o kartach do gry. A za tym idzie nieziemsko dobry smak i fenomenalna obsługa. Czegóż chcieć więcej. 





Nie mogło jej zabraknąć - ZONA we własnej osobie. 
Najsłynniejsze uszy blogosfery na szlaku kolejki wąskotorowej w wersji suchej ;-)


Szczyt Smerek zdobyty 
widoki zapierają dech w piersiach warto było się zdyszeć. 



Zona i jej przekaz dla was. 
bo przecież bez niej nie byłoby tego całego wypadu. 



Festiwal ZEW KRWI Bieszczady i mocna dawka grania alternatywa na majówkę
Paweł nie całkiem święty Smerek 67
Smerek szczyt 1222 m Bieszczady Zachodnie



*bardzo pomocny w takich momentach jest uświadomienie sobie, że rezygnacja to część naszego życia, która prowadzi do czegoś dobrego i nowego i co najważniejsze jest w porządku. Więcej o tym poczytacie u Oli Budzyńskiej
https://www.paniswojegoczasu.pl/zostan-pania-swojego-czasu/organizacja-to-sztuka-rezygnacji/


do dwóch razy sztuka, czyli (d)evil tkwi w szczegółach

do dwóch razy sztuka, czyli (d)evil tkwi w szczegółach


Zastanawiacie się czasem, jak to jest z tym życiem? 
Osiem lat temu szłam sobie ścieżką, która w moim mniemaniu miała być TĄ MOJĄ, jedyną właściwą. Wiecie, jak to
z facetem masz wrażenie, że łapiesz Pana Boga za nogi, wspólne mieszkanie, plany. Zanim się człowiek zorientował zastanawiał się co i kiedy poszło nie tak. 
Siedząc teraz na kanapie mogę się zanosić rubasznym śmiechem - ni jak się to ma do tego w jakim miejscu się obecnie znajduję. Zamknięcie jednego zazwyczaj stwarza przestrzeń dla czegoś nowego. To dotyczy każdej sfery życia. Tylko czasem nie wiemy, kiedy podłapujemy presję, żeby było już, teraz i po naszemu. A często to po naszemu jest innych, bo przecież inni są specjalistami od nieswojego życia. Może jednak jest coś w tych słowach, że dostajemy zawsze to, co potrzebujemy, nie zawsze to, co chcemy. A jeszcze bardziej trafne jest stwierdzenie miej wy...bane, a będzie ci dane, bo jak się poddajemy, odpuszczamy zaczynają dziać się rzeczy, których sami nie bylibyśmy w stanie przewidzieć. Może jednak wszystko jest po coś ;-) 

O tym miejscu po raz pierwszy usłyszałam od szefa kuchni, co to mu w duszy Tatry grają, ale dopiero teraz była okazja, żeby przekonać się czy plotki o najlepszym steaku na mieście są prawdziwe. 

Można to potraktować jako mój pierwszy raz, bo już nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam porządną sztukę mięsiwa. Kusił mnie struś... ale zdecydowałam się na bardziej bezpieczniejszą opcję stek wołowy z polędwicy, któremu akompaniował stek wołowy rib eye w doborowym towarzystwie ziemniaków i warzyw grillowanych. 

W karcie można spotkać klasyki - antrykot, rostbef czy tomahawki, które uzupełnia steak z tuńczyka, żeberka, kiełbaski, tatar, jak również autorska wersja chilli con carne w postaci gulaszu na sezonowanej polędwicy. 


Bardzo spodobał mi się sposób podania, zwłaszcza mojej porcji na rozgrzanym kamieniu, który
służy dojściu mięsa po przekrojeniu utrzymując go w cieple w trakcie rozkoszowania się kolejnymi kęsami. Niestety po rozkrojeniu mięsa okazało się, że zamiast medium mam mocno krwistą sztukę. Kelnerka początkowo przekonywała, że kamień czyni cuda... to nie kamień filozoficzny :-D Chyba nie tym razem. Jeszcze kilka lat temu potulnie bym jakoś to przełknęła, ale... skoro zamówiłam medium to czemu mam jeść red w wersji ekstremalnej. Odniesiono tacę. Na nieszczęście młodego kucharza wybierałam się do łazienki, kiedy na widok tacy wzruszył ramionami, co mnie zirytowało. Serio? Pokory człowieku, twój błąd, przyznaj i napraw. Tak się uczysz. Wracając widziałam całe konsorcjum kucharskie dumające nad sztuką mięsa, jakby czytali w nim swą przyszłość. 


Na szczęście dobra duszyczka podkarmiała mnie swoim rib eye'em, który okazał się wyborny, idealnie wysmażony rozpływał się w buzi. Kuchnia po fali wróżenia z mięsiwa postanowiła zatroszczyć się o ducha winną duszyczkę i podać mi na otarcie łez frytki z bardzo dobrym ketchupem umilając mi tym samym czas oczekiwania hehehe ja podlewałam się belgiem przyjmując wszystko z anielską cierpliwością, rozkoszując się towarzystwem.


I teraz mi powiedźcie, czy jakbym dostała za pierwszym razem danie nie miałabym wam, co opowiadać tylko przyszłoby mi szukać wyszukanych słów w celu rozpływania się nad lokalem, przesympatyczną obsługą, muzyczną mocną oprawą dopełniającą klimatu lokalu. To jak z randką pójdziesz na jedną... czasem musisz pójść na kilka, żeby zobaczyć różnicę. Nie zawsze też to, co piękne na zewnątrz okazuje się dobre w środku. Czasem warto poczekać, żeby móc docenić to, co otrzymaliśmy. 

Z ręką na sercu powiem, że warto było czekać i być tu teraz.
Wpadki, poślizgnięcia zdarzają się najlepszym. Gdybyśmy nie popełniali błędów nie uczylibyśmy się, a tym samym nie rozwijalibyśmy się. Wiem, to banał, ale im robię się starsza tym bardziej przekonuję się, że w prostocie tkwi kwintesencja prawdy o życiu. 

EVIL steak house zasługuje na miejsce godne polecenia, ale liczcie się z większym wydatkiem. 
Nie jest to lokal na każdą kieszeń, ale steaki po tyle chodzą, na szczęście nie jemy ich codziennie, bo byśmy nie umieli docenić ich smaku. 




jest moc ;-) 
z pozdrowieniami dla K.K. i S.K 





































EVIL Steak House Świętokrzyska 3

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger