Mit spółdzielczości, jak spełniłam marzenie




Pandemia zaskoczyła wszystkich bez wyjątku, no może nie tych chińskich naukowców, co to nad szczepem wirusa pracowali i jakoś przypadkowo opuścił laboratorium - tak głosi jedna z teorii spiskowych. Jak jest naprawdę pewnie nigdy się nie dowiemy z racji komunistycznych rządów w Chinach. Jakby na to nie patrzeć covid-19 zamknął nas w domach. Każdy kraj przyjmował inną strategię radzenia sobie. Stagnacja odbija się na gospodarce, ze skutkami będziemy się jeszcze mierzyć, oddech rosnącej inflacji czujemy na karku robiąc zakupy i wytrzeszczając oczy na kwoty do zapłacenia. Nie wspomnę o społecznych i psychicznych następstwach izolacji, niepewności czy utraty dotychczasowego stylu życia. Jedni przyswajają się lepiej, innym jest trudniej. 

Czemu o tym piszę? Doświadczyłam na własnej skórze przymusu przystosowania się do pracy zdalnej - formy w moim mniemaniu zarezerwowanej dotychczas dla IT i kilku branż śmiało śmigających w internetach. No, ale nie dla doradztwa czy pracy z gałęzi pomocowej, a tu się okazało, że da się. Tym bardziej powrót do stacjonarnej formy pracy był jak kolejny szok poznawczy. Ale jak to, mam wrócić do tego, co było? Pozyskane godziny na nie dojazdy, możliwość dłuższego spania, zarządzania sobie czasem tak jak chcę i jak potrzebuję odmienia jestestwo człowieka. Momentami przebywając w pustej przestrzeni pracy odczuwałam dojmującą pustkę wywołaną ciszą. 

Będąc mocno zadaniową osobą, żeby oswoić zmianę i w lekkiej obawie jak będą rozliczać mój czas pracy w domu, generowałam różne formy pracy. Żeby nie zwariować, bo w lutym zaczął się remont, a ja muszę jakoś ugryźć temat pandemii naszła mnie myśl. Może to czas na coś na co pewnie w innych okolicznościach bym się nie zebrała. A może obawiałam się zająć tym, co się dzieje - pandemiczne wywalenie wszystkiego do góry nogami, mierzenie się z brakiem wpływu i kontroli, zamknięcie w czterech ścianach. Niemożność uczestniczenia w życiu w takiej formie jaką lubiłam, jaką sobie ulepiłam na swoją modłę. Obserwacja ludzi, którzy ćwiczą, uczą się pięćdziesięciu różnych rzeczy, mocno działają, są proaktywni na maksa, a ja zastanawiam się czy mam siłę wstać lub zwlec się z łóżka i pracować. Musiałam poprzeżywać mikrostraty, odbyć mikro żałoby, żeby móc jakoś sobie poukładać w sobie, w ciele i w głowie to co właśnie przeżywam. 

I tak w pandemicznych okolicznościach przyrody przysiadłam do pisania, żeby przeżyć pandemię. Znalazłam sobie redaktorkę oraz korektorkę. Umówiłam się z graficzką na skład i projekt okładki. 

Owocem pandemicznej pracy jest moja publikacja wydana własnym sumptem przez utworzone przeze mnie jednoosobowe wydawnictwo. 



Teraz kilka słów o samej pracy. Ostatnio przeczytałam Nomadland J. Bruder opisującej historie ludzi, którzy na skutek neoliberalnej polityki, kryzysów gospodarczych, bumu rynku nieruchomości, redukcji etatów, stracili wszystko. Większość z nich to pięćdziesięciolatkowie+ którzy przesiadają się do vanów, busów, samochodów przemierzając kolejne stany w poszukiwaniu sezonowej pracy, często za głodowe stawki, wycieńczającej fizycznie. Ale nie mają wyjścia. Stają się nową grupą społeczną workamperów, wędrownych pracowników/robotników. Rozproszonym po całym kraju plemieniem ludzi będących o krok od bezdomności. Na targach czy organizowanych spotkaniach kontrastują pośród wędrowców z kamperami za grube pieniądze. Ekranizacja reportażu konfrontuje nas z American Dream, obnaża skrajności, różnice, nasze wyobrażenia o Ameryce. Napawa smutkiem los ludzi, którzy czują się oszukani przez system, któremu zawierzyli, któremu poświęcili lata swojego życia, lata pracy, który miał ich chronić. A znaleźli się na marginesie balansując na krawędzi życia. To jak siarczysty policzek - zastanawiasz się czy warto się męczyć tak, skoro pod koniec możesz zostać przeżuta i wypluta przez system, który przez całe życie mówił, że innej drogi nie ma. 


Moja praca początkowo była dysertacją doktorancką. Kiedy skończyłam studia, ale nie doszło do obrony w szufladzie lub jak kto woli w folderze na pulpicie zalegał materiał, który nie dawał o sobie zapomnieć. Miałam tam historię ludzi, którzy zmagali się ze skutkami polityki neoliberalnej, wolnego rynku, kryzysów gospodarczych. Ludzi których zauroczyła idea spółdzielczości, wspólnotowości. Ale też o ludziach, którzy nie podołali skutkom transformacji gospodarczej w Polsce. 


Sama praca ma trzy części. Chciałam zachować po części strukturę pracy naukowej dając możliwość poznania kontekstu społeczno-gospodarczo-politycznego, który przyczynił się do niespotykanych w historii zmian na skalę globalną. Druga część przybliża historię spółdzielczości nie tylko te światowe i europejskie przykłady, ale przede wszystkim naszą polską spółdzielczość, która nie ogranicza się tylko do PRLu. Następnie jak kogoś mimo wszystko najdzie ochota to jest tu ABC spółdzielczości, które pokazuje krok po kroku jak założyć spółdzielnię. A na samym końcu wisienka creme de la cream całej publikacji, czyli wywiady ze spółdzielcami pokazujące rzeczywisty obraz spółdzielczości. 

Kilka faktów, jeśli jesteście zainteresowani tzw. selfpublishingiem, czyli samodzielnym wydaniem czegoś swojego. Oczywiście można gotowy tekst rozesłać do wydawnictw. Może ktoś się zainteresuje, ja się osobiście bałam odrzucenia ;-) może też nasłuchałam się ile to pisarz zarabia na swojej publikacji. Podpisze kontrakt i całą resztę ogarnia sztab ludzi. Ja chciałam mieć wpływ na wygląd, wybór papieru, fronty. Nie ma czwartej strony, rozdziały pięknie nawiązują do motywu okładki, co jest zasługą graficzki Moniki Zapisek, która była również odpowiedzialna za skład. Zdecydowałam się na druk szyto-klejony, który jest teraz mniej spotykany. Wybór drukarni to kolejne wyzwanie, jak już przejdziemy przez proces redakcyjno-korektorski i będziemy mieli tekst gotowy do druku szukamy. W zależności od pojemności naszej sakiewki możemy sobie przebierać niczym w ulęgałkach. Oczywiście im większy nakład tym mniej płacimy za druk. Wybór papieru też ma znaczenie i wpływ na cenę. Popatrzcie na najnowszą publikację Marcina Wicha - okładka jest płótnem, co jest spójne z koncepcją pracy, ale to też zasługa Przemka Dębowskiego. Ja wybrałam sobie fensiszmensi papier, więc trzeba było na niego poczekać, ale było warto. Ale czego się nie robi dla doznań estetyczno-dotykowych. 


Autorka to nic, ale redaktor naczelny nadzorujący, zwłaszcza ilość, tfu jakość spożywanej kawy, to podstawa - poznajecie Gaję. Będzie o jej wkładzie jeszcze kilka uwag. 


przymiarki na poziomie składu
wprawne oko zauważy fronty, układ numeracji stron nietypowy dla powszechnie spotykanych publikacji. zagłębianie się w bękarty i inne cudeńka przy procesie powstawania publikacji to świetne doświadczenie. 

a poniżej próbki z drukarni - było kilka wariantów kolorystycznych - nawet próbka czarna czerń, która miała swoich fanów. Może przy dodruku zaszalejemy hehehe 




to już na etapie druku - wybieramy czy okładka ma być laminowana czy z połyskiem i przyglądamy się efektom końcowym. Do tego można po raz pierwszy poczuć jak to będzie wyglądać. Słynna czwarta strona, jak się dowiedziałam przy okazji wysłuchania rozmowy z Marcinem Wichą dawniej czwarta strona była pusta. 


A tu dwa z najważniejszych momentów, oczywiście oprócz samego skończenia pracy nad tekstem. Powyżej mam w swoich rękach proof - dla mnie egzemplarz zero - żebym mogła zobaczyć jak będzie wyglądać ostatecznie publikacja. Za proof płacimy oddzielnie - wersja klejona jest o wiele tańsza, ale to najdroższy egzemplarz mimo wszystko :-D z ciekawostek dodam, że moja jest zapełniona tekstem, więc można zobaczyć jak będzie wyglądać, ale widziałam u niektórych egzemplarze z pustymi kartkami w środku. Cena jest wysoka, ponieważ drukuje się jedną sztukę.

A poniżej: wlepiałam się przez kilka dni namiętnie z poziomu kanapy w kartony hehehe 
a w nich 100 sztuk 

marzenie się spełniło, nope - ja spełniłam marzenie. trochę mnie to kosztowało, ale udało się. 
czasami to do mnie jeszcze nie dociera, ale... tak zrobiłam to. czasem wydaje się to czystym szaleństwem. Dwa egzemplarze są już w Bibliotece Narodowej w Warszawie i Krakowie (sprawdziłam) można sobie wypożyczyć. A moje marzenie, że coś po mnie pozostanie odhaczone. 


A teraz zakasanie rękawów i sprzedaż. 
A skoro jestem pandą sprzedaży to cieszy mnie jak wejście na pięciotysięcznik fakt sprzedania pierwszego i drugiego egzemplarza. 


Jeśli zastanawiacie się nad wydaniem czegoś własnego to pamiętajcie potrzebujecie pieniędzy oraz samego tekstu bez którego nic nie zdziałacie. Następny krok to znalezienie redaktora, korektora oraz grafika, który zaprojektuje okładkę oraz zrobi skład książki. Rozrzut drukarni jest nieziemski. Stolica jest bardzo droga. 

Etap redakcyjno-korekcyjny to kolejne nanoszenie poprawek, zczytywanie testu po raz n. Wahania nastrojów milion+ z chęcią rzucania tego w pizdu po zastrzyk euforii i rzyganie tęczą. Ale jak wkładasz w coś własną kasę to już jednak spinasz poślady i jedziesz dalej. Umawianie się też z ludźmi stawia do pionu, ale to jest dobry moment, żeby powiedzieć to wprost: pisanie to nie romantyczne stukanie w maszynę do pisania czy zamaszyste kaligrafowanie literek zielonym atramentem. To krem, pot i łzy. Nad doktoratem pracowałam ponad pięć lat. Tylko świadomość zebranego prawie gotowego tekstu, który miałam do przemielenia i podania na stawny sposób i wiara w to, że to coś ważnego jakoś mnie motywowało. My często widzimy efekt końcowy. spijanie śmietanki, spotkania autorskie, ścianki, uśmiechy, odbieranie nagród jak ktoś zostanie zauważony. 

Przy druku też dokonujecie całej masy decyzji: oprawa twarda czy miękka, laminowana, ze skrzydałkami czy bez, a może obwoluta, po papier. 
U mnie Munken Pro pięknie kremowy, sprzyjający czytaniu. Nie chciałam białego, bo męczy oczy. A ja już i tak jestem krecikiem. Do tego jestem frikiem papierowym i książka to dla mnie nie tylko treść, ale detal, czcionka, kolor. 

Zresztą, jeśli chodzi o moją publikację dostałam największy komplement, że wygląda jakby wydał ją Karakter, więcej nie potrzebuję :-) 

Oto kulisy sesji zdjęciowej, która nie mogłaby się odbyć bez niej - redaktor naczelna Gaja.
Ja tu usiądę, cykniesz fotkę, puścisz w świat i sukces murowany.
To, że nie widać książki nie ma znaczenia.



Jako człowiek na etacie zastanawiałam się jak najlepiej rozegrać kwestię promocji, sprzedaży.
W miedzy czasie narodził się pomysł powołania do życia Fundacji, co się zadziało w kwietniu, ale na razie formalności nas zamroziły, więc nadal szukam innych form. W taki sposób pewnie przyjdzie mi zmierzyć się ze stworzeniem sklepu internetowego. Pandemia sprawiła, że pierwsze spotkanie autorskie odbyło się online 26 kwietnia - zapraszam na stronie fb bitememartha - dla tych, co nie widzieli. Teraz wskaźnik zaszczepionych jest coraz większy, więc powstał pomysł spotkania się na żywo. A najlepsze miejsce na takie działanie przy opowiadaniu o spółdzielniach jest osiedle domków fińskich znane jako Jazdów. 

Oczywiście mogłabym opowiedzieć o kulisach poszukiwania miejsca na spotkanie autorskie, jakie są ceny, zakres usług i jakbym musiała poświęcić nerkę, żeby coś zorganizować w innej lokalizacji. Na szczęście udało się i już 3 lipca o godz. 16.00 widzę się z chętnymi w domu 10/5 Osiedle Jazdów będę opowiadać o mitach spółdzielczości. 

A jak ktoś nie może być zawsze może zakupić Mit spółdzielczości piszą na maila: talk2marta@gmail.com 
niebawem postawimy sklep internetowy :-) 





 

Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger