OFFownica, czyli miłośnica OFF festiwalu


Jak opisać szczęście? Dla mnie to Dolina Trzech Stawów, która na trzy dni przeobraża się w ucztę dla zmysłów. Mogę wylegiwać się na trawie i delektować każdą chwilą. Zapomnieć o wszelkich troskach i zmartwieniach. Przekraczając bramkę festiwalu jakbym udawała się w podróż portalem czasoprzestrzennym. To daje takiego kopa, uświadamiam to sobie dopiero po kilku dniach. Nieprzespanie doby, opóźniony pociąg... powrót do miasta i uczucie, jakbym była w jakimś oderwaniu od tego, co dzieje się wokół. Na pięciu scenach jest taka różnorodność artystów, jakbyś stał w lodziarni i zastanawiał się na jaki smak się zdecydować. Nawet jak jakiś jest totalnie nie w twoim guście może okazać się smaczny. 


Szczęście to też jedzenie. Na festiwalu jest gastro strefa rozbita na dwie części, jedną większą oraz mniejszą, gdzie każdy może znaleźć coś dla siebie. Ja tym razem okazałam szczyt swojej ignorancji - nie bawiłam się w każdego dnia zjem coś innego np. spróbuję byczych jaj... tylko jak ten kuń z klapkami na oczach jak dorwałam się do wybornego kebaba w wersji wege z szarpanym seinatanem - no i wpadłam po uszy, a w takich momentach nie ma, co ze sobą walczyć i szukać czegoś innego, bo i tak wszystko będziesz porównywać do tego jednego, więc każdego dnia grzecznie stawałam w kolejce po swojego wybranka. 



śniadania jadłam na mieście.Chociaż pierwszego dnia po wstaniu wciągnęłam jogurt z granolą ;-) a dopiero ruszyłam na miasto. Lubię zaglądać w bramy, szukać takich nieoczywistych miejsc, jak molekuła cafe. Bardzo przyjemne miejsce. 





Moje must to see to nie palmiarnia, chociaż to idealne miejsce w takie upalne dni, gdzie w cieniu palm można się schłodzić. Tylko MINT Lody od serca. Niedzielna porcja mnie pokonała, ale nie umiem sobie ich odmawiać są przepyszne. Porcje są tak zacne, a za jedną zapłacicie 3,5zł więc nie dziwię się, że co rusz są tam kolejki. 







W niedzielę poszłam na łatwiznę, ale ostatniego dnia człowiek już jest na takim chillu, że niczym się nie przejmuje. Znalazłam AIOLI, które słynie ze śniadaniowych zestawów do których kawy jest za złotówkę lub jak w tym przypadku za grosz. Iza wybrała bruschettę z łososiem, którą brałam pod uwagę, ale zdecydowałam się na wegetariańską pizzę z jajkiem i buraczkami - myślałam, że mnie pokona, ale spokojnie wciągnęłam ją ;-) no, kto jak kto, ale ja nie dam rady ;-) 





Trzeciego dnia... leżakowali słuchając Daniela Spaleniaka i więcej do szczęścia nie potrzebowali. 


tak wygląda namiot w strefie gastro, gdzie na chwilę można spocząć i posilić się słuchając muzyki. 


jestem stała w uczuciach, taki model. W strefie gastro można wybierać i przebierać, to też dotyczy kawolubnych istot, ale ja jakoś do nich i już do nikogo innego. 


Jeśli chodzi o muzyków to Marlon William skradł moje serce. Zola Jesus oczarowała, a Aurora ta filigranowa kobitka to istny wulkan, która rozczulała mnie rozmawiając z publicznością, bo człowiek miał wrażenie, jakby rozmawiała z nimi całkiem inna osoba. Ma tak charakterystyczny głos, ja zresztą też, dlatego na insta jest tak mało livów, po którym nie ma śladu jak zaczyna śpiewać, co mnie rozbawiło. Moses Sumney mamusiu... co za głos. Fontanines D.C., Bo Ningen. Do tego The Como Mamas przenoszące człowieka na bagna Missisipi wychwalające Jezusa... i mogłabym tak w nieskończoność, ale prawda jest taka, że to trzeba przeżyć, bo każdy inaczej na swój sposób. Ale na OFF mogę jechać w ciemno. Mogę nie znać 3/4 artystów i tak bawię się przednio i nie wiem, kiedy, gdzie i jak mija mi czas. I zanim się obejrzę trafiam na dworzec czytam rewelacyjna Pępowinę i czekam na pociąg, który jakoś nie ma zamiaru przyjechać.  


Z Panem Słoniem dziwimy się, że już... wracamy do stolicy ;-) 


1 komentarz:

Unknown pisze...

No i takie wpisy lubię :)

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger