Berek - nic nie poczułam ;-)


 
Z Szapciem mamy to szczęście, że nasze urodziny przypadają po sobie, więc od kiedy się znamy dogadzamy sobie jak tylko możemy. Tym razem zabrał mnie do Benka na Jasnej. Po przekroczeniu progu moje oko aż się zaświeciło. Tak przytulne, cieszące oko wnętrze było zapowiedzią samych ochów i achów u damy. Pomyślałam: cholibka, czemu zabrał mnie tu dopiero teraz. Jak się później okazało może czasem lepiej niektórych rzeczy nie przyspieszać.
 




Mieliśmy rezerwację i jak tylko zapoznałam się z lekko pofatygowaną kartą dań stanowiącą jednocześnie serwetkę dla dań wystukiwaliśmy zniecierpliwionymi palcami rymowanki z ulubionych filmów. Kiedy kelner zaszczycił nas swoją obecnością okazało się, że mój plan skosztowania Shipudei, czyli szaszłyka z serc kurczaka spalił na panewce, ponieważ NIE MAJĄ SERC (a kelner to już na pewno). Nadąsałam się, jak to tylko kobieta potrafi, bo teraz muszę stawać przed wyborem dania z listy, a to dla kobiety dopiero wyczyn - weź się kobieto zdecyduj!!! Szapcio wybrał raz dwa po setce pytań do... nadąsanego Pana kelnera, co to nam łaskę robił, że nas musi obsłużyć.
Na pytanie: a co do picia? Skoro dostaliśmy dopiero karty, to jak Pan myśli??
Zdecydowaliśmy się na lemoniadę z mango.



Do każdego Shipud dostaje się mezze, czyli półmiski różnych dań serwowane z przepyszną pitą. Na dziewięć sztuk trzy były dobre: pomidory z bakłażanem (chociaż nie wiem, gdzie był bakłażan - chyba w nazwie ;-), marchewka z czosnkiem oraz humus. Resztę skoro podali to spróbowałam, ale no cóż...

 
A oto nasze dania główne.
Mój Shipud z ciętej jagnięciny naprawdę uratował całą sytuację ;-) Szapcio zdecydował się na burgera z jagnięciny, a frytasy były śmiesznie zawijane.
 
Powiem tak - jedzenie uratowało całą sytuację - chociaż jeśli miałabym być czepliwą małą złośliwą blondynką to było za letnie.
 



 Pan kelner miał nas w poważaniu głębokim, jak nigdzie.... Zniknął jak kamfora. Jego ignorancja nie ograniczała się tylko do nas. Widziałam jak traktował gości przy stoliku obok. Co zabawniejsze para, która przyszła po nas 10-15 minut była szybciej obsłużona i dostała dania wcześniej...

Na nasze szczęście krążył między stolikami inny pan, który już o nas bardziej dbał chociaż w pewnym momencie myślałam, że padnę przez niego ze śmiechu przed skosztowaniem tego cuda.
-Mus!!!! Mus poproszę!!! - zamówiłam w biegu - licząc, że skoro w biegu naszego Pana kelnera trzeba prosić o doniesienie, przyniesienie, powtórzenie... to nie zaszkodzi skrótem teraz się domagać.

Dla tego maleństwa warto było przyjść do Berka
Śmietany nie ruszyłam chociaż zapewniano mnie, że ich nie taka jakaś wyciskana, sztuczna...
Ale mus... odę do musu bym mogła stworzyć...
A sos....

Dzisiaj pisałam na fb o wylizywaniu... misek... oj jaką ochotę miałam tak przy ludziach wylizać ten talerz po tym MUSIE.... ;-)

mało mi brakowało, oj mało, żeby to zrobić.


 
Podsumowując: ponoć po wnętrzu nie należy oceniać, ale złapałam się - lokal jest klimatyczny urządzony z gustem, cieszy oko i napawa nadzieją. Proponuję wymienić Pana kelnera, bo ewidentnie to nie jego praca. Ogarnąć obsługę gości, bo jedzenie broni się (nawet jak nie jest lekko podgrzane). Na pytanie Szapcia: wróciłabyś tutaj?
Padło zdecydowane: jak MUS to mus ;-)
 
 
A tutaj zajawka na powieść, którą zostałam obdarzona.
Cyberpunk - klasyk gatunku autorstwa Neala Stephensona.
Jestem bardzo ciekawa, ale na razie pochłonęła mnie inna mega powieść ;-)

 

    Postawa tego szanownego Pana mnie urzekła i w pełni oddaje to, co się dzisiaj z nami działo ;-)



A to prezent jaki dostałam od Szapcia ;-)
Pod kolor oczu ;-)


 
 




Berek
Jasna 24

Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger