NIE WIEM



Mój lockdown niebawem będzie obchodził kolejną miesięcznicę.
Przez chwilę miałam ambitną myśl, że będę TYLE robić siedząc w domu. Na szczęście na myśli się skończyło. Znalazłam czas na czytanie. Faktycznie przeczytałam i zredagowałam swój tekst i to tyle, jeśli chodzi o ambicje. To kiedy oddam go do redakcji, grafika i do druku... tak, postanowiłam zrobić to jak należy, co wymaga też funduszy. Jak mnie zapytacie kiedy odpowiem: NIE WIEM.

I tu przechodzimy do sedna sprawy. Ostatnio na wiele zapytań, nawet tych względem samej siebie, byłam w stanie powiedzieć tylko NIE WIEM. 

Jakby to NIE WIEM zaczęło mnie definiować. 
Nie wiem, kiedy wrócę do pracy. 
Nie wiem, jak mam przenieść swoją pracę do sieci. 
Nie wiem, co z remontem. 
Nie wiem, co z planami. 
Nie wiem, co z pracą.  
Nie wiem, co z życiem.
Nie wiem, jak żyć.

Wszystko zostało zawieszone. 
Byłam trochę jak ten kot spotkany w parku.
Usiadłam i zapatrzyłam się w dal, która była jedną wielką niewiadomą.

I jeśli mam być szczera to momentami zobojętniałam. Trwałam sobie w tym niebycie, żeby jakoś przetrwać 
w przeświadczeniu, że nie będzie to trwało wiecznie - powtarzałam jak mantrę wszystko ma swój początek i koniec. Odcięłam się od nadmiernego przepływu wiadomości, żeby nie mieszać sobie w głowie tym na co nie mam totalnie wpływu i próbować przekierować energię do siebie. Chociaż czasami gapię się bez sensu, klikam bez sensu, ale coraz mniej. 

Dopiero Celina uświadomiła mi, że to moje NIE WIEM niesie w sobie coś więcej.
To całe NIE WIEM początkowo powtarzane w kółko Macieju zaczęło nabierać sensu.  
To dało mi do myślenia. 

Czy my musimy zawsze wiedzieć? 
Tak nam się zdaje. Tak lubimy. Wiecie poczucie kontroli i wpływu. 
To nam porządkuje rzeczywistość, pozornie ma ułatwiać. 

Nie wiem, kiedy, co i jak będzie.
Kiedyś umrę. Tego mogę być pewna.
Już w dniu urodzin mam wypisaną datę przydatności. Tylko cały prykas polega na tym, że nie wiem, kiedy to nastąpi. 
Spotkanie ze śmiercią przypomina nam paradoksalnie o życiu. 

Czy ja muszę wiedzieć? 
No właśnie w tym rzecz, że nie muszę. 
Skupianie się na tym, co będzie oddala nas od tego, co jest tu i teraz. 
Oddala od obecności. 
Od bycia ze sobą. 
Od bycia z drugim człowiekiem, od odczuwania, smakowania, czucia. 
Wiem mocno filozoficznie, ale takie mam rozkminy w czasie tej kwarantanny. 

Już sami rozumiecie, dlaczego się nie odzywałam. Układałam sobie to i owo w głowie.
Szukałam siebie w nowej rzeczywistości. Próbowałam na nią patrzeć jak na coś pozytywnego.
Oczywiście nie w oderwaniu od tego, co się dzieje, że ludzie umierają, w jakiej kondycji jest służba zdrowia, że ostry cień mgły i inne absurdy. Mój kraj taki piękny. 

Prawda jest taka, że często czułam, że nie mam nic do powiedzenia. 
Jakbym była przebodźcowana. Jakby było za dużo tych, co próbują coś powiedzieć i nie zawsze coś mądrego. 
Zresztą jak mówić o jedzeniu, jak wszystko zamknięte i nie wiadomo czy będzie i co będzie po powrocie. Przecież istnieje duże prawdopodobieństwo, że większość tych knajp się zamknie. 


Bycie w domu oznaczało: 
A. gotowanie w domu 
B. zamawianie na wynos 
C. pani redaktor pilnuje czy piszę (zdjęcie poniżej)
I tak powstała zupa ze szparagów oraz wypełnianie domu zapachem chlebka bananowego. 
A co najważniejsze, gdzieś tam przewinęło się schabowe :-) 



domowe burgery zdeklasowały te przywiezione (patrz poniżej) z zielonym oraz pieczonymi ziemniaczkami. 

do tego to, co lubię zwłaszcza w ciepłe miesiące: mrożona kawa. 
od jakiegoś czasu niestety przechodzę z mleka bez laktozy na sojowe/owsiane, co może skończyć się próbami wyeliminowania mleka w ogóle. 



Jedno z pierwszych wyjść. 
Pierwsza wyprawa skończyła się dusznością i mocnym odczuciem, 
co brak ruchu robi z człowiekiem. 

O mój schaboszczak we własnej osobie. 

Pierwsze wyjście na miasto rekonesans zakupowy i jedzenie na mieście
tak dobrze widzicie to ON. 
Nic nie zastąpi i nie zamieni tego smaku. 




Tu obraz tęsknoty za ulubiony curry z Kim Longa, który był zamknięty przez ponad 2 miesiące.
Zdecydowaliśmy się na Van Binh było w porząsiu, ale to jednak nie to samo. 


Kobieta pracująca 
oswajamy pracę zdalną 


To moja duma 
zupa ze szparagów 
doskonalona receptura. 

Poniżej domowa wersja sałatka Cezar





Bywam leniwą bułą może dlatego lubię dania jednogarnkowe. 

Wracamy do życia. Najlepsze Yellow Curry z Kim Longa na wynos oczywiście. Ale radość, że jednak są i mogę im pomóc nie do opisania. Tyle trąbią w internetach o wspieraniu polskich marek, ale jakbym miała tak wszystkim pomagać to by mi pensji na życie nie starczyło, a potem wybuchła afera metkowa.  


To moje największe odkrycie tego lockdownu. Na rogu Niepodległości i Odyńca obok Ogródka Jordanowskiego pod szkoła tańca znajdziecie EFES, którego obserwuję od dłuższego czasu, a raczej nieustanne kolejki. Któregoś dnia zdecydowałam się sama spróbować. Do tej pory najlepszy kebs jak dla mnie był na Dickensa. Pierwszego jadłam na Świętokrzyskiej. Ale lawasz przebija wszystko. Poszperałam i okazuje się, że lawasz jest elementem kultury armeńskiej wpisanym na listę dziedzictwa niematerialnego UNESCO. Zajadałam dziedzictwo sami rozumiecie. 

  

A teraz coś z klasy A+++ z najwyższej półki. 
UDON 
z Sato Gotuje na wynos, ale ostatnio udało się zjeść na miejscu, więc człowiek od razu poczuł się normalnie. Poniżej krewetki, którym nie może oprzeć się nawet mój pies.  

pierwszy raz spróbowałam makaronu smażonego  


No kocham ją. 
Zupa w bulionie rybnym z sosjem sojowym z udonem z duszoną piersią z kaczki. 


A na koniec śniadanie mistrzów jw kilku odsłonach, jak człowiek chciał sobie zrobić dobrze na dzień dobry. Pierwsza odsłona wersja a'la po brytyjsku.




















Żegnam was spod kocyka. 













Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger