Gamardzioba, czyli nie tylko chinkali życie płynie, a mogłoby


Pomysł idealny na urlop - wejdź do restauracji zachwyć się jedzeniem i dojdź do wniosku, że czemu nie pojechać tam, gdzie go serwują skoro jeszcze tam nie byłaś. Tak znalazłam się w Gruzji i po raz pierwszy od n-czasu nie miałam żadnego planu, tylko rezerwację noclegu. 

Pierwszy raz podjęłam się takiego wyzwania logistycznego, żeby wszystko zgrało się w czasie. Z ręką na sercu powiem, że przy okazji kolejnej wyprawy, dwa razy zastanowię się czy wybrać tani lot. Po podliczeniu kosztów bagażu wychodzi jak za normalne linie, do tego nieoczekiwane dwugodzinne opóźnienie w dwie strony. Nie wspomnę o dyskomforcie podróży mimo bliskiego odcinka do pokonania i wyssanych z palca kontrolach bagażu pod linijkę.
Do tego w zestawie sprawdzanie mojego progu tolerancji na wrzeszczące wniebogłosy maluchy przy startowaniu
i lądowaniu, które nie wiedzą, jak poradzić sobie ze zmianami ciśnienia i mają do tego prawo. Nie pamiętam, kiedy dłużyła mi się tak wyprawa. W pewnym momencie miałam ochotę walić głową w oparcie jak pasażer obok, ale migrena mi odradzała takich lekkomyślnych czynów.

Samo lądowanie w Kutaisi przebiega bez szwanku i tu ważna wskazówka na dzień dobry, pieniądze wypłaćcie na lotnisku, na wymianach w polszy wyjdziecie jak zabłocki na mydle, a tego byście chcieli uniknąć ;-) Nas czekała jeszcze dwugodzinna wyprawa lokalnym busikiem, w ścianie deszczu dla odmiany do Batumi, podczas, której wytrzęsło nas równo. Potem lądujesz nad ranem przy Raddisonie i dla rozrywki, bo ile można siedzieć, przeprawiasz się przez pół miasta w deszczu, bo miało być blisko. I nie ma w tym nic złego, zwłaszcza jak przez pół drogi towarzyszy wam psi zaprzęg aniołów stróżów obszczekujących każdy przejeżdżający samochód. 


Poranny rekonesans w samo południe zaczął się od spożycia chlebka z serem sulguni w smaku przyjemnie słony przypominający kozi, który oryginalnie jest produkowany z mleka bawolego i krowiego, w pobliskiej piekarni, które znajdziecie na każdym rogu ze słynnym okrągłym glinianym piecem tone. Piekarnie często mieszczą się w piwnicy, gdzie przez okienko można kupić dopiero, co wypieczone shorti puri, jedzony przez cały dzień do prawie wszystkiego. Po drodze znaleźliśmy uroczą budkę z kawą lavazza w której podawano shekerato - najlepszą wersję mrożonej kawy z bitą śmietaną oraz syropem, jaką spróbowałam przez cały pobyt. Dzierżąc kawy w dłoniach skierowaliśmy swoje kroki ku bulwarom i morzu. 

Kolejna wskazówka plaże nad Morzem Czarnym są kamieniste, więc lepiej przed podróżą zaopatrzyć się w specjalne buty lub kupić je na miejscu za równowartość ok 9zł, co okazuje się jednym z najlepszych zakupów. Naturalny peeling w połączeniu z masażem rozgrzanymi kamieniami gwarantowany w gratisie dla tych, co lubią mocniejsze doznania. 



Pierwszy posiłek zjedliśmy nad stawem w Ajarian House. Pora wskazywała na lekkie danie - tym razem padło na sałatkę cezar. Receptura jak wszędzie, ale szczerze robotę robią warzywa, które tu smakują o niebo lepiej niż u nas. Pomidory rozpływają się w ustach. Dopełnienie stanowiła mrożona kawa - mój wakacyjny klasyk - w połączeniu
z widokiem na wodę oraz muskającym ciało zefirkiem idealnie.  

Tu * w większości restauracji menu będzie w trzech językach gruzińskim, rosyjskim i angielskim, ale nie zawsze ma się to szczęście. Nie w każdej knajpie znajdzie się obsługa władająca współczesną łaciną, więc dobrze, jeśli uczyliście się rosyjskiego albo opanujecie podstawowe słówka, co bywa lada wyzwaniem, ale też świetną zabawą przy łamaniu sobie języka. 



Na ryneczku znajduje się fontanna stanowiąca idealne miejsce dla ochłody dla strudzonego upałem człowieka.
Na rogu znajduje się wieża zegarowa przypominająca dobrze nam znaną czeską.

Włóczykija mam we krwi, ale samym wędrowaniem człowiek nie żyje. Małych restauracji serwujących lokalne potrawy jest istne zatrzęsienie, więc można przebierać jak w ulęgałkach. Ceny są bardzo przystępne, więc za każdym razem próbujemy czegoś innego, żeby mieć szersze rozeznanie. 

Pierwsza kolacja Lurji Sufra - postawiłam na potrawę przypominającą nasz gulasz albo leczo - drobna ceramiczna miska z warzywami w tym przepysznym bakłażanem, pomidorami, paprykami, ziemniakami i mięsem. 
No mówię wam pychotka. Do tego w kolejnych restauracjach znajdowaliśmy inne warianty tej samej potrawy, nie tak dobrych jak pierwsza, ale zawsze coś. 
(patrz zdjęcie poniżej). 

Wyprawę do Gruzji bez spróbowania Chaczapuri można porównać do pobytu w Polsce bez zjedzenia schabowego, pomidorowej, pierogów albo bigosu. Chaczapuri to serowy chleb jedzony o każdej porze dnia. Występuje kilka wersji, poniżej najbardziej klasyczna z rozpływającym się serem, jajkiem oraz masłem. Niebo w gębie. Kolejny wariant przypominał wyglądem pizzę. Natomiast adżarska zwijana jest niczym naleśnik. 



Drugim flagowym gruzińskim daniem są CHINKALI pierożki, które mnie oczarowały i plasują się w pierwszej trójce moich ulubionych dań. Zamawiać można na sztuki z zastrzeżeniem, że minimum to 5, które spokojnie zjecie na raz, takie są dobre. Trzeba trochę wprawy, żeby nauczyć się, jak się z nimi obchodzić, ponieważ cały ambaras w tym, żeby najpierw dosłownie wyssać bulion w którym pływa mięsna zawartość, a dopiero po tym zabrać się za resztę. Początkowo jest z tym trochę zachodu, ale jednocześnie ma się przedni ubaw samemu z siebie. 


Moje uluuuubione jedzone na śniadanie i kolację.
Poniżej w wersji ekskluzywnej w zalewie śmietankowej zapiekanej cienkim ciastem. Również apetyczne, ale jednak wolę klasyczną wersję.




Korzystając z airbnb nie mamy śniadania, więc raz jemy na bogato po turecku w lokalu w którym wcześniej skosztowaliśmy kolacji istne randez-vous*. Polecam spróbowanie kawy po turecku przygotowywanej w tyglu. Jestem zwolennikiem kawy białej, ale ta mi o dziwo posmakowała. Przygotowana w typowy dla nich sposób z lekko mielonej kawy o orzechowym posmaku. 


wejście do winiarni, gdzie sprzedaje się wina domowego wyboru z amforami przed wejściem


Można by rzec Gruzja winem płynie. Jak żadne inne państwo może pochwalić się najdłuższą historią winiarską na świecie sięgającą VII wieku p.n.e. Od IV wieku p.n.e. Gruzini przechowywali wina w ziemi w kwevri - glinianych amforach. Grzechem byłoby podczas pobytu nie skosztować. Mnie przekonała najbardziej odmiana Tvishi naturalnie półsłodkie białe wino.  

Chociaż nie odbyło się bez poszukiwania lokalnego piwa. Kolejne próby kończyły się kręceniem nosem, jak na rozpuszczone europejskie pieski przystało. Odwiedziliśmy jeden z trzech napotkanych w mieście craftowych tapsów (zdjęcie poniżej). Pod koniec znaleźliśmy: BLACK LION i odzyskaliśmy nadzieję, piwosze mogą spokojnie po nie sięgać. 

cdn. 

*randez-vous to nazwa restauracji tureckiej w której mieliśmy przyjemność jeść zarówno kolację, jak również wspomniane wyżej śniadanie. 

Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger