Kuchnia Fu*kcjonalna



Pewne miejsca i ludzi wyprzedza sława. Tyle się o nich słyszy, że nie ma mowy, żeby się tam nie wybrać albo chcieć ich poznać. Problem polega na tym, że jak się już człowiek osłucha o nich to wyrabia sobie pewne wyobrażenia, które musi zmierzyć z rzeczywistością.
Czasem brutalną, jak się okazuje. 

O Kuchni Funkcjonalnej Michael opowiadał mi przez wieki obiecując, że wreszcie mnie tam zabierze, BO MUSZĘ TAM ZJEŚĆ, JEST TAK WYBORNIE, TAK, że PO PROSTU MUSISZ tam zjeść. Tyle mi naopowiadał, że na samo wspomnienie leciała mi ślinka. Życie bywa przewrotne, o czym ostatnio dowiaduję się na każdym kroku. 
Pierwsze wrażenie - mhm. Architektura pycha, otoczenie, galerie - każda komórka mego ciała piszczała czemu my tu nie przyszliśmy wcześniej, CZEMUUUUUU. 



 A no czasem trafiamy na pewnych ludzi i do pewnych miejsc w takim, a nie innym czasie. Wystrój lokalu moje klimaciki, spójnie zgrana koncepcja tego, co na zewnątrz z tym, co w środku. I na tym dobre się kończy. Pan, który nas obsługiwał zaczął czarną serię wydarzeń. Pytamy o menu.
- Menu? - zawiesza się na ułamek sekundy - jest w drukarni.
- A co mnie to obchodzi?!!! myślę, ale grzecznie odpowiadam - To znaczy, że Pan będzie naszym żywym menu? - uśmiecham się ślicznie żartując. - Pan się krzywi. - Oj nie załapał żarciku, oj światełko mi się zapala, a z każdym krokiem zaczyna wyć syrena ostrzegawcza chodu, w nogi. Ale tak bardzo chciałam tu z nim zjeść... jak bardzo się czegoś chce to właśnie coś takiego wychodzi. Człowiek materia uparta chce postawić na swoim, a czasem lepiej odpuścić i zobaczyć, co się samo zadzieje.


Nagle spod ziemi wykopano dla nas jakieś prowizoryczne menu - a ponoć w druku jest, o co chodzi? Jakaś dziwna gra wstępna, gdybym miała na jej podstawie oceniać, dałabym drapaka. Dania są fikuśne dla przykładu w konsternację wprawiła mnie zupa z żołędzi - nie ryzykuję mimo kiełkującej się kusząco myśli. Ale nie odmawiam sobie i wypytuję Pana Szanownego Obrażonego Na Cały Świat o co kaman z zupą, niewinnie zaczynając, że mnie zaintrygowali tym swoim wyszukanym, w kosmos wystrzelonym MENU.

Biorę  pięć bardzo głębokich oddechów.
Idę w coś, co lubię - BLINY z szyjkami raka (no ciekawość mnie zżera). Michael decyduje się na lunch - zupa ogórkowa oraz bitki, jak się okazało nie z tego mięsa, co trzeba, ale  CZEPIAM SIĘ... Wredny babsztyl ze mnie wychodzi, jak nic. 



 Jeśli to są BLINY to ja jestem primabalerina u Bolszoja - smakowało jak PAPRYKARZ SZCZECIŃSKI. Takie rarytasy to ja sama mogę sobie serwować, ale z szacunku do własnej osoby, bym tego nie poczyniła. Chyba mają w Funkcjonalnej ludzi za debili - serio. To nie głęboki PRL, nie obrażając nikogo, gdzie człowiek mógł nie wiedzieć jak smakuje kawior, bo nosa poza Sosnowiec nie wychylił. Krewetki z rakiem ni jak nie pomylę. Chyba, że ja się już całkiem uwsteczniłam i RAK to teraz KREWETKA, a krewetka to rak wspak. Do tego PLACKI BYŁY ZIMNE!!!!!! ZIMNE!!!!!!

Zjadłam, ponieważ byłam głodna, bardzo GŁODNA. Jak sięgnę pamięcią wstecz, nie pamiętam, kiedy było aż tak kiepsko.
DNO I WODOROSTY. 



Na - Jak Państwu smakowało? - odezwał się we mnie zew a'la Magda Gessler. Miałam ochotę rozwalić talerz o głowę kelnera oraz kucharza - Wasz kucharz blin na oczy nie widział!!! - Żeby rozładować atmosferę na linii frontu, rzucam zalotnie, trzepocąc niewinnie rzęsami, tekst proszę się nie stresować, piszę o jedzeniu - a w myślach zjadę was jak burą sukę. - Pan zrobił minę na styku zdegustowania i zniesmaczenia. Po raz pierwszy w mojej karierze miałam ochotę nie płacić za to, co dostałam. Serio powinni mi zwrócić pieniądze z oficjalnymi przeprosinami. 

Podsumowując: ograniczcie sprzedaż do lemoniady, ktoś ma bardzo dobry gust muzyczny,
a Michaela nie oddam, bo uratował swoim towarzystwem sytuację, ale płakać mi się chciało wychodząc. 

A teraz cofnijcie się do początku - tam zobaczycie w jakim stanie byłam ;-D  
KUCHNIĘ FUNKCJONALNĄ OMIJAMY SZEROKIM ŁUKIEM 
ja tam nie wrócę



Na otarcie łez wykonałam kryzysowy telefon, ponieważ Pragi aż tak dobrze nie znam, ale na szczęście mam na ośce swoje mordeczki. Udaliśmy się do Saska Cafe na ciacho szukając Sasanki... może nie będę komentować. TE CIACHA ZREKOMPENSOWAŁY mi wszystko. Michael musiał mi wydzierać siłą talerz z tiramisu, ponieważ próbując prawie pochłonęłam 3/4 porcji. A beza... nie jestem miłośniczką tego ciasta, ale czasami nachodzi mnie na nie ochota, a ta wersja była o tyle kusząca, że nie była jej klasycznym wydaniem tylko z ciemnym wsadem rozpływającym się w ustach... tylko ja pozbyłabym się suszonych owoców, ale Michael był ukontentowany, bo mi z lubością je wyjadał, więc wszyscy byli szczęśliwi. 
ponoć mają jeszcze pyszne brownie.

Jak masz doła wstąp do Saska Cafe ul. Saska 5
sami zobaczcie jak to wygląda 




Brak komentarzy:

Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger