Hekate. Pozwól mi płakać

Hekate. Pozwól mi płakać

Nie napisałam nic od półtora roku, zgodnie z doniesieniami statystyk bloggera. Taki zapis może być niepokojąco onieśmielający. Nawet dla takiej wytrwałej w swoich poczynaniach istotce jak ja. Jak to mówią dobrymi chęciami piekło wybrukowane. Usiadłam w rogu pokoju zaanektowanego kącika do posiadania, którego tak zaciekle namawiała Wirginia Woolf. Lubię mieć swój kąt. Mam z niego widok na ścianę zieleni z drzew, które towarzyszyły mi we wzrastaniu oraz widok na ścianę dzikiego wina, którą zasialiśmy sami. Przed nią byli inni, taki chmiel japoński na przykład, ale nie dali rady tej patelni polskiego lata. Zasiadam, więc przy dużym drewnianym stole odziedziczonym po ciotecznej ciotce ze strony ojca o który moja mama pieczołowicie dbała, a który przywodzi mi wspomnienia wspólnych obiadów z babcią Halinką. Ściana przylegająca do owego stołu zdobi obraz Katarzyny Kowalskiej Flying away, 2011, akryl na papierze naklejony na piankę PCV. Ma w sobie coś co nie pozwala mi odciągnąć wzroku, zatracam przy nim tak lekko poczucie upływającego czasu. Przestała malować. Jest pierwszym, który powstał po długiej przerwie, po stracie. Moszczę się w biurowym krześle, komplecie do wąskiego biurka stanowiącego ramę mojej mikroskopijnej przestrzeni. Kiedyś lubiłam oglądać pracownie pisarzy, Kapuścińskiego, Eco, Tokarczuk. Ich sanktuaria. Ich całe pokoje nasiąknięte gonitwą myśli, wypełnione stukiem maszyny do pisania. Z ukosa spogląda na mnie ze swojego portretu z 1925 roku pędzla M.H, Chrzanowskiego, Leonard Lewandowski, którego babcia Halinka chciała przemycić przez granicę do Kanady. Na moje szczęście, została zatrzymana przez strażników na lotnisku i tak stałam się dziedziczką portretu, któremu towarzyszy czarno-biała fotografia w złotej ramie prababci Ludwiki z domu Radlińskiej, która zmarła kilka miesięcy po drugim porodzie w 1922 roku. Trzy lata wcześniej urodziła się moja babcia, która miała jeszcze przyrodnie rodzeństwo z poprzedniego małżeństwa swojej mamy. Portret pradziadka wyszedł z ramy przy okazji konserwacji i od dłuższego czasu domaga się nowej ramy. M.E. Chrzanowski to prawdopodobnie Antoni Chrzanowski, krakowski malarz akwarelista, uczeń Leona Wyczółkowskiego i Alfreda Terleckiego, przynajmniej tak twierdzi AI. To zabawne, że artystów zawsze podaje się w kontekście ich nauczycieli, mistrzów. Jakby bez nich nie mieli racji bycia. W 1925 roku Leonard Lewandowski jest już warszawskim urzędnikiem, awansował z zecera pracującego i mieszkającego na warszawskiej Woli, najpierw przy Nowo-Wolskiej, a później Staszica. W tym momencie stać go było na swój portret. Ma niebieskie oczy. Chciałam o niego zadbać zanim sama odejdę w niepamięć. Póki nie ma ramy, ja jestem. Wpatruję się w ekran. Powietrze wypełnia woń polnych kwiatów podarowanych mi przez sąsiadkę, która z płatków tworzy kolaże. W podzięce podarowałam jej akwarelkę. Nic szczególnego, jej kwiaty uwiecznione na papierze. Nie można się skupić. Mucha bzyczy. Monstera, której rozmiary przeszły wszelkie wyobrażenia mieszkańców lokalu na byłym osiedlu fabrycznym, rzuca duży cień na blat. Za oknem nagle się ściemnia, dochodzi do uszu dźwięk wzmagającego się deszczu. Niebo przeszywa pierwsza błyskawica. Gaja zaczyna chować się po kątach, jej kątach. Komputer wydaje z siebie niepokojące dźwięki, buczenie z każdą minutą nasila się przyprawiając mnie o palpitację serca, pohukiwanie świadczy o niezwłocznej potrzebie wymiany wentylatora. Otworzyłam stronę z zamiarem, że coś napiszę i... skończyło się, jak zwykle. Wlepiam się w tą przestrzeń wokół kącika. 

CO było DALEJ - zapytacie. Mrugasz niespełna trzy razy i dopada cię przejmująca myśl, ale o czym masz pisać? Zawieszasz się na tej myśli. Boisz się jej. Straciłaś poczucie, że jeszcze masz coś do powiedzenia. Coraz bardziej czujesz, że straciłaś własny głos, zdarłaś struny powtarzając, krzycząc, nawołując niczym Kasandra. A oni nie słuchają, są głusi. Nie opuszcza cię wrażenie, że ludzkość woli dać zalać się szybko znikającym seriom kolorowych obrazków, a ty już nie stanowisz wyjątku w tej masie. Widząc poszukiwania chwili oderwania w coraz to krótszych momentach chwilowego uniesienia emocjonalnego, które obecnie przybrało postać małej brzydkiej pluszowej zabawki, zapadasz się w sobie. Chwytają się namiastki kontroli, którą pozornie mogą jeszcze sprawować. Oddajesz się fantazjom wyrwania się z tej szarości, zapamiętanej z czasów dzieciństwa w postsocjalistycznej betonowej klatce otoczonej szczelnym murem żelaznej kurtyny. Twój organizm nie przetwarza już od czasu pandemii, nieprzewidywalności, zagrożenia chorobą, śmierci wpełzającej każdym porem. Kiedy udaje ci się osadzić w tym zamęcie, niczym w grze komputerowej przechodzisz na poziom wyżej, obok wybucha wojna. Podskórnie uciekasz, żeby nie spotkać się z cieniem lęku użycia broni atomowej, który dopada cię w kinie po wyjściu z seansu Barbie Oppenheimera. Oglądasz relacje na żywo z bombardowanego ukraińskiego miasta, kadry lasu przygranicznego z Białorusią. Oglądasz live'y z miasta z którego powoli opada kurz ukazując w całej okazałości zniszczenia i skalę ludobójstwa, przeplatanych doniesieniami o możliwości zakupu nieruchomości na ludzkich szczątkach. To się nie śniło producentom Big Brothera, który miał nad nami czuwać, ale najwidoczniej przestał. Porzucił nas jak dobry ojciec, który został przyłapany na koncercie na zdradzie. Nie możesz patrzeć na obrazki udostępniane przez koleżankę z pracowni, której mąż uciekł z krainy wiecznego piasku. Klikasz coraz bardziej świadomie to, co pozwoli oszukać algorytm, będący brzytwą na twojej tonącej tratwie. Klip kilkuletniego dziecka, którego układ nerwowy nie jest w stanie pomieścić tego co doświadczył, nie rozczula cię, pozornie. Nieświadomie zawieszasz go na swojej ścianie. Paraliżuje cię wspomnienie pani z wycieczki z mocnym czarnym tapirem włosów, które jeszcze jej zostały, na której buciki małych hiroszimskich dzieci nie zrobiły wrażenia. Zabrała wnusię na wycieczkę. Opuszczając tłum zwiedzających miasto pokoju wykrzyczała ci przez zaciśnięte usta do ucha - Oświęcił to była tragedia. A nie to. Co to ma być. Raz i już. Wielkie mi ci hallo. U NAS latami, U NAS latami cierpieli. - Tak? - odpowiedziałam zdziwiona. - Nie widziałam. - Namalowane na jej wypudrowanym obrysowanym ciężkim czarnym konturem lico wyraziło więcej niż tysiąc słów. Mogłam poczuć ciężar zdrady narodowej. - Nigdy tam nie byłam. - zrobiłam znaczącą przerwę. - Tam zginęła moja rodzina.
Kurtyna opadła. 
 
Próbujesz wrócić do nawyków codzienności, zatracić się w rutynie. Pod koniec roku szkolnego, na końcówce czerwca rozmawiałam ze studentką pedagogiki o moich doświadczenia z czasu pandemii. Wróciłam do zdjęć z tamtego czasu. Zawsze coś dokumentuję. Może to rodzinne. Próbuję coś zatrzymać, jak ten obraz pradziadka. Siedzę na nich głównie na podłodze lub na łóżku w sypialni, obok Gaja, w drugim pokoju odbywa się korpo życie zdalne. Siedzę owinięta w koc. Jeden w serduszka, drugi w kotki. Puszyście miękki, z home&you. Taki sam podarowany mamie, oddałam po jej śmierci koleżance, która kocha koty, ale to dopiero jak się przeprowadzimy z ochockiego postmodernistycznego raju otulonego zielenią. Jeszcze nie teraz. Podświadomie chroniłam się dodatkową warstwą koca przed tym, co moje ciało nie umiało już w sobie pomieścić. Moja skóra wydawała się zbyt cienka, zbyt przepuszczalna. 

Chcesz przechytrzyć algorytm. Przechytrzyć życie, żeby podsyłał ci tylko określone treści. Karmił tylko tym, co przyjemne, kolorowe, tysiącem obrazków kotków czy uratowanych zwierząt. Zwierząt uratowanych przez ludzi na dowód tego, że jest w nas jeszcze cząsteczka człowieczeństwa. A potem dziwisz się swemu odrętwieniu na kanapie, po pracy, po życiu. Niemocy twórczej, która dotychczas była niczym panaceum, lek na całe zło. Pisanie uratowało cię, pomogło przetrwać pandemię, która wydawała się najgorszym, co spotkało cię w życiu. Poszerzając dotychczasowy repertuar spierdoliny. Może dlatego tak trudno sprzedać mit spółdzielczości, bo nie dojrzałaś do tego, żeby głośno przyznać sama przed sobą, że pisanie uratowało ci życie. Przetrwałaś dzięki niemu. Stratę, żałobę, zagrożenie pandemią, chorobą, śmiercią. Byłaś zajęta remontem, przeprowadzką. Pakowałaś w pudła matkę, pakowałaś życie. A życie wprowadziło klocki domina w ruch i nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa.  

Tym razem czujesz, że to za dużo. Tak łatwo nie przekroczysz rubikonu. Nie tym razem. I tak kończysz z pustką kartką. Następnym razem na samą myśl nawet nie podejdziesz do komputera. To uczucie już znasz z czasów doktoranckich, rozpoznajesz jego metaliczny smak, gorycz jaka mu towarzyszy, więc zajmiesz się bardziej atrakcyjnym sprzątaniem, które o dziwo w stanie permanentnego zmęczenia jakiego doświadczasz po raz pierwszy, nie okaże się lekiem na całe zło. Nie tym razem. Wołami nie zaciągną cię przed komputer. Będziesz orbitować między podłogą, a kanapą. Omijając szerokim łukiem stół z komputerem łypiącym na ciebie z wyrzutem sumienia, który na siebie projektujesz. Nawet nie spojrzysz w jego kierunku. Odwracasz wzrok. Więc odpuszczasz. Myślisz, że masz to pod kontrolą. Ale to roznosi się jak pleśń w porzuconym mieszkaniu. Zauważysz, że nie chodzisz do pracowni. Odgonisz tą myśl niczym upierdliwą muchę. Zlekceważysz. Zapuszczasz korzenie, głównie w kanapę. Kursujesz jedynie między znanymi punktami, stabilnymi, przewidywalnymi. Dom - praca - dom. Zapytacie, jak przystało na inteligentnych czytelników albo słuchaczy w tym przypadku. To jak się tu znalazłaś, mimo wszystko. Wakacje. Wyczekiwane. Pozamykane wszelkie plany, działania z listu to do. NIC. Masz oddać się NICZEMU. Żeby móc wrócić do siebie, żeby zrobić przestrzeń na spotkanie się z tym, co w dalszym rozpędzie może wepchnąć cię ponownie do szpitala, a tego nie chcesz. Tego nie potrzebujesz. Więc niespiesznie przysiadasz sobie na krawędzi krzesła. Masz przed sobą zieleń konarów liści i dzikiego wina. Do Polski przyjeżdża Gabore. Najpierw się na niego boczysz, bo nie możesz go zobaczyć na żywo. Tupiesz nóżką jak smarkata pięciolatka, że tylko wybrańcy, czytasz z wypiekami doniesienia o jego plugawościach. Aż wysłuchasz jego rozmowy z Paciorkiem. 

Człowiek ma wybór. 

W każdej chwili, nie tylko w chwili swojej śmierci, może zadać sobie pytanie: 
po której stronie historii stanęłaś?
Co zrobiłaś w swoim życiu kiedy cały świat odwracał wzrok? 

A no wsiadłam do pociągu i pojechałam do Wrocławia. Wyszłam na dworcu, złapałam kilka kadrów żółtka elewacji, a potem ruszyłam znanymi ścieżkami z plecakiem, który przysporzył wiele uciechy, przed siebie, na rynek. Po drodze kupiłam pocztówki i znaczki. Wyposażyłam się w wejściówkę do muzeum. Skorzystałam z toalety w piwnicy kamienicy do której prowadziły wyszukane schody. Usiadłam na ławce przed. I czekałam. Przeszedł protest wobec działalności banku wspierającego zakup broni, który wzbudził chwilowe zaciekawienie, jako źródło hałasu. I tak jak się pojawił, tak szybko stał się wspomnieniem o którym mało kto będzie chciał opowiadać przy niedzielnym obiedzie. Życie miejskie zakłócone na chwilę odgniotło się i powróciło do swojej poprzedniej formy. W tle było słychać robotników ustawiających scenę kina letniego, na ławce obok panowie konsumowali alpagę popychając ją na wskroś francuską bagietą, przetykaną śmiechem młodzieży, płaczem dziecka domagającego się zakupu jakiegoś plastikowego badziewia, a może uciekł mu balonik? Po rozmowę w średnim wieku yappie. Stukot obcasów, odgłos spustu migawki. Wykrzywione gęby gombrowiczowskiego niezadowolenia - zrób jeszcze jedno, wyglądam grubo, tym razem postaraj się lepiej - napomniała dziecko matka, wijąca się w dziwnych pozach obejmując starszą córkę na tle kamienicy. Seria beznamiętnych pstryknięć. Bezzębny młodziak nadgryziony zębem czasu przysiadł się obok pytając CO TU SIĘ DZIEJE, szczerząc się jak głupi do sera. Też chciałabym wiedzieć - jakbym przypominała wyrocznię co mu udzieli pokrętnej odpowiedzi na nie właściwie zadane pytanie lub da ciasteczko z  wróżbą na pocieszenie,  które nada sens jego egzystencji do kolejnej butelki taniego wina z żabki. 

Wreszcie zostałam sama. 

Ale mój mózg nie mógł sobie z tym zagięciem czasu i przestrzeni poradzić, więc zanim się spostrzegłam wyrwał mnie z tego stanu zawieszenia i wprowadził w pewne niesforne napięcie, które sprawiło, że wiedziona wewnętrznym niepokojem nie potrafiąc określić gdzie jestem i ile czasu spędziłam w zawieszeniu. Chcąc strzepnąć z siebie to odrętwienie, odruchowo chwyciłam za telefon
i zadzwoniłam, żeby usłyszeć głos, który mnie zakotwiczy w otaczającej mnie rzeczywistości. 

Już byłam ze sobą. Odnalazłam siebie nad talerzem wdzięcznego chłodnika w różowej krowie. 

Ostatnio postanowiłam przeprowadzić na sobie eksperyment, eksperyment na żywym organizmie. Usiadłam do pustego notesu, na szczęście mam ich wiele na podorędziu i wróciłam do pisania. Odręcznego pisania. Ponoć lepiej robi na mózg. Przynajmniej tak donoszą na instagramie lub na tik - toku. Naszkicowałam sobie linię własnego życia. Wróciłam do przeszłości próbując spojrzeć na wszystkie swoje doświadczenia wymuskując z nich to co pomogło mi przetrwać. Dokonywałam wiwisekcji na żywym organizmie, przypierając się do muru i nie odpuszczając sobie. Tam musi coś być. Coś sprawiło, że trwam, żyję, jestem. Co jest tą siłą, która nadal utrzymuje mnie na powierzchni. 

Jedno z założeń terapeutycznych zakłada poszukiwanie potencjału i/lub zasobu/zasobów ludzkich, które pomagają nam przeżyć. Szukałam, więc punktów na mapie swego życia, żeby móc połączyć kropki. Spojrzeć na siebie jakbym widziała się po raz pierwszy próbując uniknąć tego nieznośnego schematycznego spojrzenia, co było niczym pojedynek don kichota z wiatrakami. Strasznie oporny ze mnie wiatrak. Czuję się ostatnio jak Weronika ze swoim podwójnym życiem. Realizowałam jakąś wizję społecznie akceptowalną po podjęciu jakiś nietrafnych w swojej ocenie decyzji w które brnęłam próbując ratować twarz sama przed sobą, próbując jakoś wybrną z tego całego ambarasu w jaki się wpakowałam na własne życzenie, a jednocześnie wydreptywałam drugą ścieżkę. Aż zmiotło mnie z szachownicy życia. Przyświecała mi idea dania rady. Jako dziecko straciłam osobę, która stanowiła epicentrum mojego jestestwa. Byłyśmy swoimi oczkami w głowach. Dorośli się rozpadli, dziecko rozsypało się i nie miał kto tego zebrać do kupy. Wytworzyła się funkcja przetrwania, dawania rady, która niebotycznie rozciągnęła się niespiesznie na ponad dwadzieścia lat. Aż pękła po upływie czasu przydatności.   

Ale wróćmy do Adamczyk. 

Bo przecież przez nią ten cały ambaras. 

Wystawa zorganizowana w filii Ossolineum zestawiła ze sobą twórczość Adamczyk i Wróblewskiej, dwóch artystek, które życie poprzetykane jest cierpieniem, bólem, w tym egzystencjonalnym, stratą i śmiercią. Każda na swój sposób próbuje poradzić sobie z niepokojem jaki pozostaje w człowieku, który go gniecie, choćby podskórnie, wwierca się w niego i nie daje pozornie spokoju póki nie znajdziesz dla niego ukojenia. Mimo odmiennych losów czy stosowanych technik, ich prace przeplatają się ze sobą niczym dwa żywe organizmy w symbiozie. Zmuszają odbiorców do spotkania się z tym co trudne, niewygodne, drażniące, niechciane. Z cieniem ludzkiej egzystencji. Nikt z nas nie chce doświadczać śmierci, cierpienia, bólu, rozłąki, samotności. Paradoksalnie to one uczą nas najwięcej o życiu. To w nich możemy szukać sensu, jeśli ono przyniesie nam ukojenie lub poszukiwać spokoju w braku sensu. Adamczyk rzuca światło na przemilczane, pomijane, zapominane ofiary krwawych zbrodni. Chce żebyśmy patrzyli, żebyśmy, nie odwracali wzroku - nie tylko od ofiar, ale też od tego co trudne. Wszakże możemy patrzeć nie widząc. A jednak chodzi nam wszystkim o zobaczenie.  






Adamczyk sięga do symboliki rodzinnej, na tyle uniwersalnej, że dla większości polskiego społeczeństwa można w nich odnaleźć wyniesione ze swoich rodzinnych domów doświadczenia. Splata za nas warkocze, plecie wyniesione ołtarze łącząc życie ze śmiercią nierozerwalnym węzłem.


Od wieków próbujemy oswoić śmierć i stratę. Obdarci obecnie ze wspólnot, nastawieni na bycie własnym sterem i okrętem patrzymy na stratę jak na chorobę, na którą możesz wziąć krótkie L4. Ale nie obnoś się zbyt ostentacyjnie ze swoim bólem i cierpieniem, bo wprowadzasz tym innych w niepokój. Niezręczność przeradzającą się w społeczną trędowatość czy izolację. 

Nikt nie chce spotkać się z Hekate. 

Przecież w życiu chodzi o przyjemną lekkość bytu. Znośność. Przewrotnie odsuwając się, sami pozornie próbujemy uchronić się przed czymś co jest nieuchronne. WSZYSCY UMRZEMY. Do tej pory pamiętam słowa koleżanki rzucone zza lady sklepu siedliska konsumpcjonistycznego raju w którym przyszło nam dzieciom prekariatu pracować, a raczej utrzymywać się na powierzchni życia. Dorosłe dzieci mają żal. WSZYSCY UMRZEMY. Przy odrobinie szczęścia sami pochowamy naszych rodziców. A nie na odwrót. A my pędzimy przez życie w poczuciu nieśmiertelności i niezwyciężenia, próbujemy wystrychną na dudka własną śmierć. Wszystko ma swój początek i koniec. Śmierć jest wpisana w życie, rodzimy się z datą przydatności. Niektórym brutalnie się o tym przypomni. Co zrobią z tą wiedzą tajemną, to wybór przed którym stają. Ograbiono nas ze wspólnotowego wsparcia i oswajania z bólem, chronimy dzieci przez upadkiem, nie dając im doświadczyć siły wstawania, nie chcemy cierpieć, więc mamy coraz więcej pigułek na życie. Ograbiono nas z łez. I z przeżywania. 


Adamczyk w zależności od scenerii miejsca w którym wystawia, niczym w życiu dostosowuje swoje dzieło do przestrzeni pokazując zmienność, brak stałości. Wreszcie obrazy przekraczają granicę ściany. Wchodzą w przestrzeń, interakcję z obserwatorem. Dzisiejszy odbiór dzieła, jak i życia, jest jedyny niepowtarzalny, bo jutra nie ma, a wczoraj jest wspomnieniem. Jest dzisiaj. 


Człowiek bez doświadczeń nie rozwija się, nie przystosowuje się, nie przetrwa. W drodze do domu rozmawiałyśmy z Adamczyk o śmierci, stracie, o przeżywaniu własnych doświadczeń z nimi związanymi. O tym, że każdego z nas spotyka coś, co może odmienić jego życie, spojrzenie na świat. Zastanawiałyśmy się czy byłybyśmy tymi samymi osobami, gdybyśmy nie doświadczyły tego, co nam życie dało. Czy to był dar czy przekleństwo? Czy bez tego Adamczyk mogłaby tworzyć? Czy mogłaby stworzyć przestrzeń dla tych, które zostały pominięte, zapomniane. Czy mogłaby być pomostem dla ludzi, którzy przeżywają stratę. Czy Kammbach by pisała? Czy poszukiwałaby siebie w tych kadrach, grudce gliny? Czy sięgnęłaby po aparat, gdyby nie babcia Halinka, która pod koniec 1945 zdobywała papiery mistrzowskie w fotografii. Poszłaby do tej samej szkoły fotografii, co jej matka? 



cienie. 



Pisząc w słuchawkach wsłuchuję się w Changes w wykonaniu Dom'a Richarda Harrisona, znanego jako Yungblud. Bardzo chciałam polecieć na ostatni pożegnalny koncert Black Sabbath nawet byłam chyba 1666 w kolejce do biletu. W domu dziecięcym rozbrzmiewały nuty Mama I'm comming home. Więc chciałam pojechać z Ozzim, żeby mógł zobaczyć na własne oczy swojego idola po raz pierwszy i ostatni. Wykon Yunbluda poruszył jakąś strunę... jakby wyśpiewywał to wszystko, co nieuniknione, co nadchodzi. Co jest we mnie. Nawet próbowałam ubrać to w słowa, ale wciąż nieudolnie... Jakby osoba, która dotknęła objęć Morfeusza wyczuwała, co nadchodzi. Niektóre momenty w moim życiu wiążą się z piosenką, niczym w Ally McBeal. W niektórych momentach przychodzą książki, jakby same mnie szukały. Tym razem przyszedł Gabore i jakby kolejny puzzel wskoczył na swoje miejsce, jakby nagle okazało się jasne to, co wydawało się ciemne, rozmyte, niewyraźne. Nie chciane zostało dostrzeżone. 

22 lipca 2025 roku dowiedzieliśmy się wszyscy o śmierci Ozziego. Siedziałam na kanapie i coś oglądałam, jakiś serial. Może Anielę kpiącą ze wszystkiego i wszystkich. I zdławiłam łzy. Następnego dnia czując jakiś niepokój, nie mogłam skupić się na nadrabianych treściach z kursu. Nie mogłam skupić się na pisaniu. Nie mogłam być. Chwyciłam bezwiednie, odruchowo, za telefon. No stał się, niepokojąco telefon stał się pomocnikiem kojenia nerwów. A on zalał mnie. Nie byłam w stanie znieść kolejnego zalewu. 
I wtedy przyszła do mnie ona. 
myśl. 

Pozwól sobie płakać. 

Koncert Ozziego był triumfem ducha nad ciałem, które pokazuje nam nieubłaganie o swojej przydatności, przemijaniu. Najpiękniejszą formą pożegnania artysty za jego życia. Zagranie ostatni raz. Bycie w miejscu, które stanowiło esencję życia, które uratowało go te 50 lat wcześniej. O mały włos nie mielibyśmy War Pigs, Zakk Wylde, Metallicy, Gun's and Roses, Nuno Bettencourt, Yungbluda i wielu innych. Jedna decyzja, jeden wybór... Ciało dało radę, zniosło, doniosło. A później zaczęło odpuszczać, puszczać. Patrzymy jak idole odchodzą, bogowie zstępują z olimpu. Anna Ciarkowska w Splotach swoją osiemdziesięcioletnią wersją staruszki pisarki wyplata nam sploty pokazując jak ważne jest spotykanie się z własną starością, odchodzeniem, śmiercią. Jaką mamy potrzebę pozostawienia po sobie śladu. Mnie od dziecka nawiedza silny impuls pozostawienia czegoś po sobie. Może to dziedzictwo po babci, oprócz zielonych oczu z pomarańczową plamą w lewym, której od dziecka towarzyszy śmierć - matkę zabrały czarne diabły, powstanie miłość życia, ocaliła ją uroda oraz perfekcyjna znajomość niemieckiego przechowując niewygodny ludzki materiał w czasie wojny w piwnicy swojego zakładu fotograficznego nad którym mieszkała na nowym świecie zakupionego przez ukochanego ojca Leonarda. Odwiedzał ją Blikle z cukierni mieszczącej się na skos od jej atelier. Uciekła. Widziała po prawej stronie płonącą Warszawę. Może dlatego tak łatwo pakowała walizki, zabierała dzieci i zaczynała od nowa. Raz po raz. Może dlatego ja, oczko w jej głowie, noszę się po świecie, bo inaczej nie potrafię usiedzieć w miejscu, na tyłku. Może dlatego moje życie wypełnione jest działaniem, próbowaniem, smakowaniem, żeby nie musieć mieć do końca swych dni zapasów puszek w kuchni. Bo w środku wiem od dziecka, że jutra może nie być. I mnie też. 

Tylko (nie) pozwól mi płakać. 






w tle: 
Flying away Katarzyna Kowalska 
https://katarzyna-kowalska.com/

pozostałe projekty Justyny Adamczyk 
https://justynaadamczyk.com/

a jak nie chcesz czytać to możesz posłuchać 
podcast A Kammbach powiedziała 
Copyright © 2014 bite me Martha , Blogger